wtorek, 25 października 2011

Co sie zdarzy za 61 godzin?

Zauważyłam, że w ostatnich latach czytelnicy kryminałów odważyli się wyjść z "podziemia" i coraz więcej osób przyznaje się do tego, że lubi czytać akurat takie książki. Brawo :)
Ja od dawna twierdzę, że lubię czytać wszystkie książki, byle były dobre, co prawda mam swoje ulubione gatunki, ale nie „gatunkiem” kieruję się przy wyborze książki. Często o wyborze decyduje nazwisko autora, jeśli coś już czytałam i podobało mi się, jest wielce prawdopodobne, że następne książki też kupię. Z książką o której chcę napisać tak właśnie było, kupiłam ją, bo poprzednie utwory tego autora mi się podobały. Jak wiadomo (niektórym), kryminały (obok fantasy) są moim ulubionym gatunkiem, w końcu zaczynałam przygodę z nimi od dzieł Agathy Christie. I nie ukrywam, że właśnie dobrych kryminałów szukam często na jesienne i zimowe wieczory, tak kiedyś trafiłam na książki autora Lee Childa.
Lee Child pisze kryminały, których głównym bohaterem jest Jack Reacher, w pierwszych tomach żołnierz Żandarmerii Wojskowej, potem cywil. I cały czas dziwię się sama sobie, dlaczego ja tak lubię książki o Jacku, bo przecież nie przepadam za bohaterami typu: ostatni sprawiedliwy, sam przeciwko światu, opanowany, umiejący walczyć i przetrwać, wielki twardziel itd. Ja wolę bohaterów pracujących w grupie i mających jakąś rodzinę i przyjaciół a tu polubiłam samotnika, który po odejściu z wojska staje się, z wyboru, bezdomny. Facet wyliczył sobie, że kupowanie co jakiś czas czystych ubrań wyjdzie taniej, niż oddawanie starych do pralni, nie potrzebuje i nie ma stałego miejsca zamieszkania, jeździ od miasta do miasta i wszędzie oczywiście radzi sobie z największymi zbirami i broni słabszych. Tak naprawdę potrafi wzbudzać w ludziach sympatię, szkoda tylko, że traktuje innych trochę powierzchownie, nie jest w stanie zbudować z kimś trwałej więzi. Trochę wykorzystuje innych ludzi, bierze od nich co chce (najczęściej informacje), a potem znika.
W najnowszej książce Lee Childa „61 godzin” schemat jest oczywiście ten sam, Jack kontra zły świat. Ale warto ją przeczytać, bo jest po prostu dobra, chociaż troszeczkę gorsza niż poprzednie części. 



Jack Reacher odwiedza Północną Dakotę. Mróz, śnieg i wypadek autokaru składają się na to, że Jack zostaje „uwięziony” w miasteczku Bolton, w którym, oczywiście dzieje się coś podejrzanego. Bohater zostaje wciągnięty przez miejscową policję (chociaż tak właściwie sam się zgłasza, bo przecież jest prawy i uważa to za swój obowiązek) do ochrony starszej pani, która jest świadkiem koronnym, w miasteczku grasuje też podejrzany gang motocyklistów, a sama policja ma przedziwny układ z władzami miejscowego więzienia. Nawiasem mówiąc, ten układ wydaje mi się dość głupi i nie wierzę, żeby w rzeczywistości coś takiego byłoby możliwe, ale zdaję sobie sprawę z tego, że gdyby nie ten układ to Jack nie miałby co robić w Bolton. Układ polegał na tym, że jeśli w więzieniu wybuchną zamieszki, to wszyscy, dosłownie wszyscy policjanci mają się udać w kierunku więzienia, tym samym zostawiając miasteczko na pastwę losu, a w tym konkretnym przypadku, zostawiając świadka koronnego na pastwę zabójcy. I tutaj wkracza do akcji Reacher, który zobowiązuje się chronić emerytowaną bibliotekarkę w razie sytuacji podbramkowej, która rzecz jasna przytrafia się dość szybko. W międzyczasie Jack zapoznaje się bliżej z jednym z policjantów, razem odkrywają, że gang motocyklistów ma związki z handlarzami narkotyków, w książce pojawia się meksykański gangster wzrostu siedzącego psa i cały czas się zastanawiamy do czego zostało 61 godzin? Co się wtedy ma wydarzyć? W trakcie akcji, która jak na książki Childa toczy się dość leniwie, wszystko łączy się w logiczną całość i czytelnik (jeśli wcześniej nie zajrzał na koniec książki:) jest zaskoczony zakończeniem.
Książka jest, moim zdaniem, filmowa, to znaczy, czytając ją widzimy wszystko jak na filmie, malownicze krajobrazy zimowej i bardzo, bardzo mroźnej Dakoty Północnej, samego Jacka, trochę rozlazłego komendanta policji, jego energicznego zastępcę, piękny dom starszej pani, ją samą, a w roli niewysokiego, sadystycznego meksykańskiego przestępcy obsadzamy oczywiście Dannego DeVito.
I chociaż Childowi zdarzały się już lepsze książki o Jacku Reacherze, to i tę warto przeczytać, nawet jeśli nie przepada się za silnymi i samotnymi przystojniakami :) Autor jak zwykle wykonał kawał dobrej roboty. 


Podobno rolę Jacka Reachera w filmie opartym na książce Lee Childa "Jednym strzałem" (One Shot) zaproponowano Tomowi Cruise. 
Mam na ten temat do powiedzenia tylko jedno: Nieeeeeeeee




piątek, 21 października 2011

Pisać należy tak, żeby było ładnie!

Od najdawniejszych czasów ludzie lubili słuchać opowieści, a ci, którzy te opowieści snuli, byli w swoich społecznościach niezwykle szanowani. Bo umiejętność przekazania opowieści tak, by słuchaczy zaczarować, to dar, talent, który nie każdy posiada. Ja takim prawdziwym gawędziarzom, bajarzom, zazdroszczę szczerze, tej łatwości mówienia, pisania, przykucia uwagi słuchaczy, czytelników. Parę talentów posiadam, wielu mi brakuje, to jasne, że nie można mieć wszystkiego. Ale jako osoba lubiąca opowiadać żałuję bardzo, że talentu gawędziarskiego nie posiadam. Albo, może, posiadam go niewystarczająco. I kiedy wpada mi w ręce książka, napisana przez urodzonego gawędziarza, którego można sobie wyobrazić, jak siedzi przy ognisku i opowiada, opowiada, bawi i smuci słuchaczy, otóż, kiedy czytam taką książkę to tym bardziej po cichu zazdroszczę.
W książce „Szaman morski” Karol Olgierd Borchardt miał może ułatwione zadanie, ponieważ człowiek o którym pisał, był postacią tak barwną, że może nie trzeba było do jego opisania wielkiego talentu. Jednak ja wyczuwam w panu Karolu Olgierdzie talent bajarza. 



Autor, jak myślę, nie jest nieznany, jednak wydaje mi się, że bardziej jest popularna jego inna książka „Znaczy kapitan”. Też czytałam i też lubię. Ale w „Szamanie morskim” widać dokładnie jak rozwija się talent autora, wiemy co prawda, że opisywana postać była barwna, ale i tak przeczuwamy, że autor dodał jej jeszcze kolorów. Ale jak pięknie, jak fachowo, jak typowy gawędziarz.
Bohaterem książki jest kapitan Eustazy Borkowski. Spotkać takiego wilka morskiego to byłaby prawdziwa przygoda, posłuchać jak opowiada, jak bawi pasażerów swoich statków, jak czaruje damy, to byłoby przeżycie. To także jest gawędziarz, dusza towarzystwa, jedyny w swoim rodzaju Wilk Morski.
Już czytając pierwszy rozdział zazdrościmy amerykańskiemu pasażerowi jego taksówki, sami chcielibyśmy być oprowadzani po Paryżu przez takiego „przewodnika”! A potem, kiedy Eustazy Borkowski zostaje kapitanem polskich transatlantyków, widać jak rozwija skrzydła, jak bryluje. Jest w tym jednak tak dobry, że mamy coraz więcej sympatii i podziwu dla tego wszechstronnego kapitana, który jednocześnie był wspaniałym aktorem a często i reżyserem. Ja muszę przyznać, że nieodmiennie wybucham przy tej książce śmiechem, a czytana była przeze mnie już parę razy, kupiłam ją bowiem w roku 1985. Jest stara, „zaczytana” ale i tak od czasu do czasu sięgam po nią, żeby wrócić do najzabawniejszych momentów. Jest między nimi i ten o chrzcie czterech bizonów, szaman morski odważył się tego dokonać na pełnym morzu, nie bacząc na niebezpieczeństwo rozwalenia statku przez rozwścieczone zwierzęta. Bizony otrzymały imiona czterech kanadyjskich prowincji, zaś w kulminacyjnym momencie kapitan szepnął do kapelana:
„Kochaaany kapelanie! Pokropidłuj teraz tę damę bizon, ale tak, żeby ona tego nie widziała, bo może się spłoszyć! I zbytnio się nie ruszaj!”.
Kapelan co jakiś czas przeżywał ciężkie chwile z kapitanem, szczególnie podczas różnych przemówień, kiedy to kapitan mówił: „Kochaaaani moi! Starsi oficerowie, młodsi oficerowie, starsi urzędnicy, młodsi urzędnicy (…) kobiety, mężczyźni, INNE PŁCIE (…). I oczywiście „Inne płcie” to był był kapelan :) Zresztą cała załoga czasem nie ma łatwego życia z kapitanem – gwiazdą, kapitanem wilkiem morskim, szamanem i osobą pod każdym względem nietuzinkową. Kapitan Borkowski mówił wieloma językami, ale czasem przechodził na język nosowy i wtedy załoga słyszała z jego ust: „Kochaaany mój! Ę! DA! DA!DĄ!DĘ!” i tylko nieliczni „wyznawcy” mogli zrozumieć o co mu chodzi. Najczęściej chodziło o dobrze zagraną „rolę kapitana siedmiu mórz, najlepszego nawigatora dwudziestego wieku i zdobywcy Błękitnej Wstęgi”.
Prócz dużej dawki humoru, jest w tych opowieściach trochę nostalgii, z zadumą możemy poczytać o tym jak kiedyś panie podróżując statkami musiały brać ze sobą praktycznie całą garderobę i biżuterię a panowie nie byli wpuszczani do lokali bez fraka. Czasy międzywojenne, elegancja, szyk i odbudowa polskiej floty handlowej i pasażerskiej... Aż się chce wypłynąć na morze, nawet jeśli ktoś niespecjalnie potrafi pływać a jego przygoda z żeglarstwem rozpoczęła się i zakończyła wiele lat temu.

Książka „Szaman morski” to zbiór opowiadań, a każde z nich to perełka fantazji autora i bohatera opowieści.

poniedziałek, 17 października 2011

Smok i Jerzy

Dzisiaj znowu będzie o całym cyklu książek, a nie o jednej. Lubię wielotomowe opowieści, bo, jak już kiedyś wspomniałam, czytam szybko i jeśli jest do przeczytania grubaśna książka lub parę tomów, to lepiej się czuję :) Lubię mieć dużo do czytania. Szczególnie jeśli pierwszy tom mi się spodoba, to cieszę się jak dziecko w oczekiwaniu na następne.
Pierwszą część serii o której chcę napisać, kupiłam będąc jeszcze na studiach. I teraz muszę się z Wami podzielić dość wstydliwą historią z mojego życiorysu. Jako studentka nie cierpiałam szczególnej biedy, ale też nie mogłam przesadnie "szastać" pieniędzmi ;) Oczywiście byłam częstym gościem mojej ulubionej księgarni, ale raczej oglądałam niż kupowałam. 
Pewnego dnia weszłam, zobaczyłam tytuł książki „Smok i Jerzy” Gordona R. Dicksona i wpadłam, smoki mnie fascynowały i fascynują, musiałam książkę kupić.



I kupiłam. Była tam też druga część pt „Smoczy Rycerz”, której, przyznaję z wielkim wstydem, nie kupiłam. Naprawdę wstydzę się tego do dziś, ponieważ wybrałam wtedy „coś do chleba”, zamiast książki. Tak jakby chleb nie wystarczył! Po co mi był ten dodatek do chleba, do dziś nie wiem. I oczywiście los mnie pokarał, udało mi się w późniejszych latach kupić wszystkie pozostałe części opowieści, prócz tego nieszczęsnego „Smoczego Rycerza”. Straszne.

Seria o smokach i jerzych (ludziach) jest przykładem na to jak autor „rozwija się” w trakcie opowieści, każda następna książka jest pełniejsza, wyraźniej pokazuje nam świat, jaki wymyślił Dickson, a postacie bohaterów są też coraz lepiej przedstawione.
Uwaga, teraz zdradzę trochę istotnych wiadomości z pierwszego tomu.

Cała historia zaczyna się w czasach nam teraźniejszych, dwoje młodych ludzi, asystentów na amerykańskiej uczelni, usiłuje zarobić tyle, by stać ich było na godziwe wspólne życie. Dziewczyna, Angie, bierze udział w eksperymencie naukowym podczas którego … znika. Jim chcąc ją odnaleźć, musi także poddać się eksperymentowi i znajduje Angie w jaskini pełnej smoków, a co gorsza, odkrywa, że sam jest smokiem. Dowiaduje się, między innymi, że smoki wszystkich ludzi nazywają "jerzymi" od czasu walki św. Jerzego z jednym z nich. Opowieść toczy się wartko, okazuje się, że Jim i Angie trafili do średniowiecznej Anglii, ale … w alternatywnej rzeczywistości, pełnej smoków, czarodziejów, trolli, jest i gadający wilk. Są także zwykli ludzie, rycerze i ich damy, w dalszych tomach występują postacie historyczne. Jim znajduje tu przyjaciół i sprzymierzeńców w walce z Siłami Ciemności, po uwolnieniu Angie zostaje wraz z nią w tej dziwnej rzeczywistości. I tu przechodzimy już do następnych tomów, w których opisane są przygody sir Jamesa i lady Angeli i ich największego przyjaciela, rycerza Briana Neville – Smythe i pani jego serca, Geronde.
Każdy tom opisuje inną przygodę, ale widać w nich fascynację autora legendami arturiańskimi, zainteresowanie średniowieczem i sporą wiedzę o tym jak ludzie żyli w tamtych czasach (oczywiście nie jest w żadnym wypadku książka historyczna, jednak ładnie osadzona w tamtej rzeczywistości). Cykl o rycerzach i smokach wyróżnia się tym, że świat tutaj nie jest tak do końca wymyślony, autor dodał do średniowiecza (jakie znamy), elementy fantasy, co czyni ten świat jakby bardziej przyjaznym.
Zaznaczam jednak, że, oczywiście moim zdaniem, tom pierwszy jest najsłabszy z całej serii (dlatego proszę się nie zniechęcać), dopiero dalsze części pozwalają nam w pełni cieszyć się „światem alternatywnym” wg Gordona R. Dicksona. 

Seria składa się z książek:
Smok i Jerzy
Smoczy Rycerz
Smok na granicy
Smok na wojnie
Smok, Earl i Troll
Smok i Dżinn
Smok i Sękaty Król 
Smok w Lioness
Smok i Piękne Dziewczę z Kentu

I ja cały czas czekam na nowe wydanie tej serii, gdyby jakieś bóstwo wydawnicze zechciało mnie wysłuchać :) Bo polowania na tom drugi nie zakończyłam!





czwartek, 13 października 2011

Magiczka a sprawa włosów

Nałożyłam na włosy olejek Amla, zrobiłam sobie kawę i na chwilę usiadłam na kanapie, oddając się rozważaniom na temat owłosienia nagłownego. Jako dziecko miałam podobno włosy koloru blond, nie pamiętam tego, bo szybko stałam się szatynką na wieki wieków. A szkoda, bo jakoś blond bardziej by mi się podobał. Włos poza tym mam tzw. podatny, to znaczy, mówiąc mniej oględnie, sianowaty, skłonny do robienia na głowie wicherków i okręcania się tak, żeby właścicielka włosa (czyt. ja) wyglądała jak oblado. Jestem fanką różnych odżywek, olejków, masek na włosy, dbam o nie jak głupia, a one co? Kręcą mi się niby, ale nigdy tak, jakbym chciała. Bo ja chciałabym mieć takie, wiecie, fale. Albo loki, ale porządne a nie takie bele co. Gdyby człowiek mógł sobie wybrać to czy owo ze swojego wyglądu i wymienić, to bądźcie pewni, że ja stanę w kolejce po włosy.
A w ręku będę trzymała książkę „Zawód: Wiedźma” Olgi Gromyko, podstawię komu trzeba pod nos okładkę i poproszę o takie właśnie włosy, jakie ma W. Redna. Kolor też wezmę jak będzie w pakiecie, mogę być ruda, ładny kolor. 


Właśnie okładka skłoniła mnie do zakupienia serii „Zawód: Wiedźma”, wydawała mi się ładna i zapowiadała lekturę jaką lubię, czyli fantasy. Nie zawiodłam się, książka może nie jest wybitna, ale za to lekka, dowcipna i dobrze napisana. Właściwie to nie jest jedna książka ale cztery tomy, opowiadające w pierwszych częściach dzieje uczennicy a potem adeptki Starmińskiej Szkoły Magii, Wolhy Rednej. Każdy tom opowiada inną przygodę (czy raczej przygody) Wolhy, ale jednak należy czytać je po kolei, ponieważ każda następna część jest niejako rozwinięciem poprzedniej i wiedzie do rozwiązania paru zagadek.
W pierwszej części Wolha zostaje wydelegowana do krainy wampirów, o której ludzie mało wiedzą i której się boją. Jadąc tam dziewczyna wyobraża sobie i królestwo i wampiry jako niezbyt miłe, na miejscu musi zweryfikować swoje wyobrażenia, szczególnie, że spotyka tam władcę wampirów (oczywiście przystojnego) Lena. W następnych częściach Len i wampiry są jednymi z głównych postaci.
Swoją drogą jak to jest, że ostatnio prawie żadna książka nie obywa się bez wampirów?! Już mi się to szczerze znudziło. Ale trzeba przyznać, że wampiry w serii Wiedźma są postaciami ważnymi i bez nich nie byłoby tej książki, więc nie marudzę więcej.
W następnych tomach Wolha ma różne przygody, z jednej wynikają następne, spotyka przyjaciół i wrogów i z każdej opresji wychodzi (w miarę) cało. Jest to osóbka bardzo dowcipna, ma poczucie humoru i jest odrobinę złośliwa (także w stosunku do siebie), co zapewnia dobrą rozrywkę i sprawia, że książki czyta się z przyjemnością. Nawet nie wiadomo kiedy kończymy jeden tom i zaczynamy następny, akcja toczy się wartko, Wolha spotyka smoki, złych czarowników, elfy, wampiry i wilkołaki a także ludzi i nie wiem czy ci ostatni nie są najgorsi z całej tej zbieraniny.
Jakoś ta książka kojarzy mi się (bardzo luźno!) z Wiedźminem. Dla mnie Wiedźmin to wprost arcydzieło fantasy, więc jeśli coś mi się wydaje do tej książki podobne (nawet luźno) to znaczy, że ma w sobie „coś”. Poza tym główna bohaterka, magiczka W.Redna ma ten rodzaj poczucia humoru, który mi najbardziej odpowiada, więc polubiłam ją od pierwszego przeczytania.
Książka i autorka są warte zapamiętania. Włosy Wolhy także :)


wtorek, 11 października 2011

Y ohe y ha ukka

Jesteśmy z mężem czytelnikami, można powiedzieć, profesjonalnymi, moglibyśmy wręcz zajmować się tym zawodowo :) Nikogo zatem nie zdziwi, że do czytania książek naszym dzieciom nie trzeba było nas namawiać. Co prawda mam wrażenie, że tatuś zdobył największe uznanie jako czytacz różnych bajeczek, bo przeważnie zmieniał głos i wygłupiał się przy czytaniu :) ale i ja byłam słuchana z przyjemnością.
Zaczęliśmy przygodę z czytaniem zaraz po tym, jak urodziły się nasze dzieci. Każde słuchało najpierw wierszy Brzechwy, potem były różne inne wierszyki, potem dzieła ambitniejsze, w rodzaju Bajek Babuni (jedna z ukochanych książek mojej córki, zwana przez nią „grubą książką”) a jeszcze później przechodziliśmy na najwyższy stopień wtajemniczenia, czyli do powieści dla dzieci. Oczywiście dzieciaki miały swoje ulubione dzieła, najbardziej ulubioną książką były „Dzieci z Bullerbyn”.
Dzisiaj jednak chciałabym napisać parę słów na temat książki, która była tylko odrobinę mniej lubiana i zawsze wymieniana zaraz po „Dzieciach z Bullerbyn”.
Książka ta została napisana przez jedną z moich ulubionych autorek, Joannę Chmielewską (spuśćmy zasłonę milczenia na jej ostanie książki) i nie jest kryminałem :) Pani Chmielewska, jak wspomina w swojej Autobiografii, napisała Pafnucego dla swojej wnuczki, mieszkającej wtedy w Algierii. W książce znalazło się siedem opowiadań ozdobionych rysunkami Wojciecha Kuklińskiego. 

                                    Do zdjęcia pozuje Jerry, miś naszej córki

Pafnucy” zwany przez nasze dzieci poufale Pafnuckiem, to książka o niedźwiedziu Pafnucym, o wydrze Mariannie, o sarenkach, psach, koniach i różnych innych zwierzętach. Zdziwi się jednak ten, kto będzie tu szukał realistycznych opowieści o życiu zwierząt, w książce pani Chmielewskiej zwierzęta mają wiele cech ludzkich i zachowują się też jak ludzie. Książka ma za zadanie wpojenie dzieciom podstawowych wiadomości z zakresu ochrony środowiska: nie należy śmiecić w lesie, nie należy hałasować, nie myje się auta w pobliżu rzeki, w lesie łatwo się zgubić itd. I to swoje zadanie książka z wdziękiem spełnia, nie jest nachalnie edukacyjna a jednak uczy. Poza tym zwierzęta mają dużo ciekawych przygód, świetnie opisanych przez panią Chmielewską, miło poczytać coś co jeszcze jest na poziomie jej „starych” książek. Co prawda drażniła mnie trochę wydra Marianna, ale to mały minusik tej książki i jest to tylko moje odczucie, bo nasze dzieci Mariannę lubiły. Pafnucy jest książką przy której można się pośmiać, która znakomicie nadaje się do tego, żeby z dziećmi porozmawiać o tym co czytaliśmy, świetna na wieczorne „poczytaj mi mamo/tato”. Wydaje mi się, że książkę można czytać już czterolatkom, nasza córka miała właśnie tyle lat, kiedy Pafnucego czytaliśmy po raz pierwszy.

Fragment książki na zachętę. Krótkie wprowadzenie: Leśniczy, bardzo przyzwoity człowiek, leży w lesie ze złamaną nogą a zwierzęta opiekują się nim do czasu nadejścia pomocy.
„(Leśniczy) Nagle poczuł na brzuchu jakiś niewielki ciężar, spojrzał i ujrzał wiewiórkę. (…) trzymała w łapkach obgryziony z łupinki laskowy orzech. Leśniczy chciał coś powiedzieć (…). Otworzył usta. W tym momencie wiewiórka błyskawicznym ruchem wepchnęła mu do tych otwartych ust orzeszek i w mgnieniu oka szurnęła na drzewo. (…). Dziki poczuły się zobowiązane nakarmić go. Barnaba zaczął podsuwać ku niemu niedużą, zdechłą mysz, Eudoksjusz zaś poświęcił najwspanialszy smakołyk, ogromnego, tłustego pędraka, którego przed chwilą wygrzebał z ziemi. (…) Leśniczy ujrzał nagle na futrze jednego wilczka, tuż przy swojej twarzy, wielkiego, żółtego, dorodnego pędraka. Wiewiórka zbiegła już z drzewa i siedziała teraz bardzo blisko (…). Na myśl, że wskoczy nagle na niego i wepchnie mu do ust tego pędraka, leśniczy oprzytomniał tak, jakby nigdy w życiu nie był zemdlony ani przez chwilę.”

Tytuł notki to cytat z Pafnucego, tak właśnie niedźwiedź mówił, kiedy miał w ustach pełno ryb, czym bardzo irytował wydrę Mariannę. 


wtorek, 4 października 2011

Trochę optymizmu na jesień, zimę i... resztę życia

Myślę, że dla każdej książki przychodzi czas odpowiedni do jej przeczytania i wszystko zależy od chęci i nastroju czytającego.A im bliżej jesienne szarugi czy zimowe zamiecie, tym bardziej nastój mi się obniża i tym bardziej potrzebuję zwiększonej dawki optymizmu.
I dlatego postanowiłam opowiedzieć o dwóch książkach naładowanych optymizmem i radością. Są to tzw „czytadła", książki, które czyta się lekko, łatwo i przyjemnie, nie zmuszają one czytelnika do szczególnych wysiłków intelektualnych ale skutecznie poprawiają nastrój. Książki „Nie mogę się doczekać kiedy wreszcie pójdę do nieba” i „Wciąż o tobie śnię” napisane przez Fannie Flagg, autorkę słynnych „Smażonych zielonych pomidorów”.



O „Smażonych zielonych pomidorach” powiedziano już wiele ale pozostałe dwie książki, mam wrażenie, są mniej znane.
Pierwsza opowiada nam historię Elner, starszej pani, która spada z drzewa i... trafia do nieba (a to jeszcze nie koniec, a środek opowieści). Rozmawia tam ze Stwórcą (a właściwie Stwórcami :), ale nie spodziewajmy się ciekawych rozmyślań, filozoficznych dysput itd. To raczej przypomina pseudofilozoficzne rozważania i oczywiste „objawienia” Paulo Coelho ale podane w dużo przyjemniejszej formie. Na szczęście jest tego w książce nie tak dużo, więcej jest tam ciepłej opowieści o ludziach, rodzinie i jak to zwykle u Fannie Flagg, o kobietach. Opowieści może zbyt idealnej, zbyt słodkiej, zbyt ładnej... ale to właśnie jest jej zaletą, kiedy jesienna szaruga zagląda w okna lub kiedy siedzimy z kubkiem herbaty, na choince błyszczą lampki a za oknem skrzy się śnieg i chcemy wierzyć, że świat jest dobry a ludzie przyjaźni. To opowieść rozgrzewająca serce i wyzwalająca uśmiech, Elner, jej rodzina i przyjaciele pokażą nam świat miły i dobry. A poza tym, mimo że wiemy o tym, że to książka i wyobraźnia autora, to jednak miło przeczytać, że po śmierci:
„Wielkie drzwi się otworzyły i Elner zobaczyła tłum a w nim mamę i tatę i siostry Idę i Gertę (…) Nagle go zobaczyła. Na prawo od środka w pierwszym rzędzie stał Will, jej mąż! (…) Elner podbiegła do niego i już wiedziała, że jest w domu na dobre.”

W drugiej książce Fanny Flagg „Wciąż o Tobie śnię” poznajemy byłą Miss Alabamy Maggie Fortenberry, która u progu jesieni życia postanawia „zniknąć”. Samobójstwo planuje bardzo szczegółowo, jednak za każdym razem coś staje jej na przeszkodzie i zamiar pozostaje nie zrealizowany. Poznajemy dzieje życia Maggie, widzimy, że jej marzenia się nie spełniły, ale czy jej życie jest na tyle złe, żeby popełnić samobójstwo? I czy w końcu marzenia zaczną się spełniać a Maggie będzie potrafiła uratować to na czym jej zależy? Ponadto jest tu i wątek historyczno - kryminalny, który jeszcze dodaje barw powieści.
Tak jak we wszystkich książkach Flagg, tak i tutaj pokazuje nam ona trochę zbyt wyidealizowany świat amerykańskiego Południa, świat kobiet, które zachowują się odpowiednio do sytuacji i potrafią się odpowiednio ubrać. Ale też jak zwykle jest to optymistyczna opowieść o życiu, przyjaźni, honorze, o tym, że każdy ma jakieś problemy ale zawsze istnieją dla nich dobre rozwiązania. Tutaj mamy dodatkowo opowieść o starzeniu się, o przemijaniu urody, o tym, że każdy prędzej czy później uświadamia sobie, że większość życia już przeżył. Ale czy to znaczy, że potem już nas nic ekscytującego nie spotka? Wg pani Fannie Flagg może spotkać nas jeszcze wiele dobrych i szalonych rzeczy i ja się z nią w całej rozciągłości zgadzam.
Jeśli ktoś nie czytał tych książek, to zachęcam do przeczytania, akurat nadchodzi odpowiedni czas na kocyk, herbatkę (w niektórych przypadkach kawę :) i optymistyczną lekturę.

niedziela, 2 października 2011

Odyseusz i odkrywca

W jednej z książek Władimira Kaminera (o którym słów kilka innym razem napiszę), jest opowieść bardzo bliska memu sercu. Pisze on, że kiedyś, w latach swego dzieciństwa, znał dziewczynkę, która bardzo chciała zostać archeologiem, namiętnie kopała w przydomowym ogródku ale na nieszczęście swoje i swojej rodziny, nic znaleźć nie mogła. Zakopała więc w tym, niemałym zresztą ogródku, wszystkie złote precjoza swojej babci i niestety, nie wszystko potem odkopała. Od tej pory cała rodzina dziewczynki zamieniła się w zawziętych „archeologów” i usiłowała znaleźć zakopane przez nią skarby :)
Ja nie byłam (na szczęście dla mojej babci) aż taka pomysłowa, ale bardzo chciałam zostać historykiem i archeologiem, właściwie do dziś kołacze mi się na dnie duszy żal, ze nie spełniłam swoich marzeń z dzieciństwa.
Teraz, pisząc o trylogii „Troja”, nie mogę nie wspomnieć o człowieku, który Troję odkrył i odkopał, a którego fascynującą biografię „Sen o Troi” napisał Heinrich Alexander Stoll. 



Mowa oczywiście o Heinrichu Schliemannie. Był to człowiek, którego życie było pełne podróży i przygód, dzieciństwo miał szare, biedne i trudne, ubarwiały je jedynie opowieści o szukaniu skarbów i marzenia. Dzięki temu, że trzyma się swoich marzeń, dzięki swojemu uporowi, wielkiemu wysiłkowi Schliemann w życiu osiąga majątek ale przede wszystkim odkrywa miejsca, które wczesniej uważane były jedynie za legendarne. W Troi, Mykenach i w paru innych miejscach odnajduje Schliemann ślady wskazujące na to, że miasta te były rzeczywiste. Staje się on jedną z najsławniejszych i najbardziej popularnych postaci XIX wieku a jego wykopaliska i badania naukowe są do dziś uznawane za przełomowe dla archeologii i historii.
Nie wiem czy książkę Stolla można znaleźć w księgarni, wydaje mi się, że do zdobycia jest tylko w bibliotekach lub antykwariatach. Ale warto ją przeczytać, bo jest napisana bardzo dobrze, tę biografię czyta się jak najlepszą powieść przygodową. Widać, że autor bardzo dobrze poznał życie Schliemanna, a do tego ma talent do snucia interesujących opowieści. Książkę można podzielić na dwie części, pierwsza opowiada o dość smutnym dzieciństwie Schliemanna, o młodości, o tym jak zdobywał bogactwo, druga część o tym jak spełniał swoje marzenia, a marzył przede wszystkim o tym, by odkryć Troję, która fascynowała go całe życie.
Książkę pierwszy raz czytałam lata temu, moje wydanie jest z roku 1988, jednak jest to książka do której można wracać wiele razy.
Ale przy pierwszym czytaniu zwróciłam uwagę na pewną cechę Schliemanna i wyciągnęłam z niej naukę dla siebie. Nie należy zwracać wielkiej uwagi na krytyczne opinie innych ludzi :)

czwartek, 29 września 2011

„Troja jest miastem iluzji. Nic tu nie jest tym, czym się zdaje”


…razem z sławnym Odysem Achaje
W koniu siedzą, przez Trojan oblężeni zgraję,
Bo wróg sam tego konia wciągnął był do grodu...

Czy jest ktoś, kto nie słyszał o Iliadzie? Ba, znam parę osób, które ją nawet czytały :) Dla mnie była zawsze niesamowitą pożywką dla wyobraźni i rozważań: jak to było naprawdę. Czy w ogóle było?
Dlatego, kiedy w księgarni zobaczyłam trylogię „Troja” Davida Gemmella, bez chwili zastanowienia stanęłam w kolejce do kasy, trzymając w ręku wszystkie trzy części.



 W drodze do domu ogarnęło mnie co prawda zwątpienie, bo pomyślałam sobie, że jeśli to jest gniot, to właśnie straciłam kawałek grosza, no ale... Troja... nie można było nie kupić! Okazało się jednak, że pieniądze zainwestowałam bardzo dobrze, w opowieść tak piękną i lekką jak marzenie o Troi a jednocześnie dobrze opracowaną i przemyślaną w najmniejszym szczególe.
David Gemmell ma swoją odpowiedz na pytanie: jak było naprawdę. Odpowiedz ta jest całkiem inna niż oczekujemy, inna od tej, do jakiej „przyzwyczaiła” nas Iliada. U Gemmella Helena nie jest piękna, Agamemnon jest opętany żądzą władzy, Priama nie sposób lubić, Achilles, no ten przynajmniej jest herosem, jak należy, Hektor co prawda jest dzielny i honorowy ale czy jest ojcem Astynaksa? Wyliczać można długo, jednak i tak nie opiszę tutaj wszystkiego, całej historii zawartej w trzech tomach.
Gemmell głównym bohaterem tej ciekawej historii uczynił Eneasza zwanego w książce częściej Helikaonem, ale jednocześnie poznajemy też historie Andromachy, wojownika mykeńskiego Arguriosa, młodego Ksandra a także legendarnego Odyseusza. Losy ich wszystkich przeplatają się i wiodą do jednego celu, do Złotego Miasta, do Troi. Przygody bohaterów wciągają, rzadko zdarza się książka tak przemyślana i dobrze napisana, której każda strona niesie coś ciekawego, nieoczekiwanego a jednocześnie tak doskonale powiązanego z poprzednimi wydarzeniami.
Nie wiem jak Wy, ale ja w każdej książce mam ulubioną historię (jeśli jest wiele wątków) i ulubionego bohatera. W tej, moją ulubioną postacią jest Argurios, jest taki, jakim chcemy widzieć bohaterów: odważny, prawy wojownik, który jednak potrafi kochać i historia miłości jego i Laodike jest (dla mnie) piękniejsza niż inne w tej opowieści.
To co napisał David Gammell to nie jest tylko książka przygodowa, nie tylko fantastyka, to jest historia, która daje do myślenia, wyzwala w nas emocje. Nie ma tam ludzi całkiem dobrych i zawsze złych, autor pokazuje, że człowiek jest zdolny do czynienia dobra i zła. Bohaterowie, których życie upływa wokół Wielkiej Zieleni są czasem nieporadni a czasem radzą sobie bardzo dobrze, herosi nie są synami bogów a kapłani i kapłanki nie są wieszczami, nikomu bogowie nie pomagają ani nie przeszkadzają, wszyscy są zwykłymi ludźmi. A jednak, mimo że w książce wszyscy herosi zostali przedstawieni jak zwykli ludzie, to kiedy Andromacha mówi „Żyłam wśród bohaterów” to przyznajemy jej rację a w głębi serca zazdrościmy.

Nie mogłam sobie odmówić umieszczenia tu piosenki z filmu Troja, książka i film nie mają ze sobą nic wspólnego, prócz tego, że od czasu, kiedy obejrzałam film, w mojej (z pewnością nie tylko mojej) wyobraźni Achilles ma twarz Brada i koniec. 


Na trylogię Davida Gemmella składają się tomy:
Pan srebrnego łuku
Tarcza gromu
Upadek królów
Tom trzeci został ukończony przez Stellę Gemmel, niestety jej mąż David zmarł, przed ukończeniem dzieła.


niedziela, 25 września 2011

Płyniemy, płyniemy na odkrytej łodzi

Pomyślałam sobie: hmmm, czym ich zaskoczyć? Ale już po chwili przyszła refleksja, że przecież nie da się Was, moi mili, niczym zaskoczyć, czytaliście prawie wszystko, więc nie ma się co spinać :) Wystarczy spokojnie poopowiadać o tym co czytam, czytałam i może o tym, co przeczytać zamierzam.
Na razie pozostańmy przy tym co przeczytałam, ale w opowieści przeskoczymy z lat mojego dzieciństwa do czasów pięknej młodości i pewnego obozu wędrownego. Odbył się on po zakończeniu 3 klasy liceum (działo się to w czasach, kiedy do liceum chodziło się 4 lata), opiekunką naszą była pani profesor „od polskiego” i oczywiście było wspaniale. W tym wieku wszystko się człowiekowi bardzo podoba, nawet łażenie z ciężkimi plecakami w deszczu, spanie na łóżkach, które były parodią łóżek i jedzenie własnoręcznie przygotowanych (pożal się Boże) posiłków. Wędrowaliśmy po Warmii i Mazurach, pierwszy raz byłam w tamtych okolicach i wróciłam oczarowana pięknymi widokami i przyrodą, parę kilo chudsza, z plecakiem wypchanym brudnymi ciuchami i z książką. Kupiłam ją w jakimś zapyziałym kiosku w Kętrzynie, namówiona chyba przez kolegę Jarka (którego mama pracowała w księgarni, więc siłą rzeczy jego doradztwo w kwestii książek było warte rozpatrzenia). 


Trzech panów w łódce nie licząc psa” zaczęłam czytać od razu po powrocie do domu i wybuchy śmiechu rychło zwabiły do mojego pokoju siostrę, która początkowo nie doczekała się odpowiedzi na jakże miłe pytanie „Czego tak wyjesz”? Dopiero po dobrej chwili byłam w stanie pokazać jej książkę i wydyszeć „No nie mogę, przeczytać Ci kawałek?”. Otarłam łzy i zaczęłam czytać książkę na głos, już po chwili obie zgodnie „wyłyśmy”. I do dziś moim ulubionym fragmentem Trzech panów jest ten, w którym autor czyta książkę, w której są wyliczone różne choroby i okazuje się, że on jest nieszczęśliwym „posiadaczem” każdej z tych chorób, prócz puchliny kolan, ponieważ „na nią chorują tylko panny służące, jeśli za dużo klęczą”.

Autor książki Jerome K. Jerome, był pisarzem bardzo płodnym, jednak największy rozgłos przynieśli mu właśnie Trzej panowie, książka ta na początku miała być raczej przewodnikiem turystycznym z „humorystycznymi podpórkami”. Na szczęście redaktor pisma, w którym drukowano Trzech panów, wyrzucił wiele z poważnych opowieści o historii i zabytkach, chociaż i tak trochę ich w książce pozostało i muszę powiedzieć, że są jej słabszą częścią. Częścią najlepszą i główną książki jest opowieść o trzech przyjaciołach, którzy wybrali się w bardzo ciekawą i pouczającą podróż łódką w górę Tamizy. Towarzyszy im w tej podróży pies, foksterier Montmorency, który ma swój udział w wielu przygodach. Panowie płynąc opowiadają sobie dykteryjki, które mają duży ładunek humoru, niezapomniane są historie o serze czy o wielkiej rybie, chorobie morskiej, czy o tym jak wuj Podger wbijał gwóźdź. Już sam opis pakowania się panów przed podróżą jest świetny:

„Zaczęli od tego, że stłukli filiżankę,. To był ich pierwszy krok. (..) Potem Harris postawił słoik z dżemem poziomkowym na pomidorze i zgniótł go (…).
Teraz przyszła kolej na Jerzego, który wlazł na masło. Nie powiedziałem ani słówka, tylko podszedłem, usiadłem na krawędzi stołu i przyglądałem się uważnie. (…) Posypali wszystko solą, a masło – mój Boże! Nigdy w życiu bym nie uwierzył, że dwóch mężczyzn może tyle nawyrabiać z kawałkiem masła za szylinga i dwa pensy, gdybym nie ujrzał tego na własne oczy. Kiedy Jerzy zdjął masło ze swego pantofla, usiłowali we dwójkę włożyć je do kociołka. Cały kawałek nie wlazł, ale to co weszło, ani rusz nie dało się wyjąć. Wreszcie wyskrobali masło z kociołka i położyli je na krześle. Harris usiadł, masło przylepiło się do niego – obaj chodzili i szukali zguby.”

Potem, w czasie podróży, jest także wesoło i niepostrzeżenie przebywamy z trzema przyjaciółmi (a właściwie czterema) drogę z Kingston do Pangbourne. Tam, żegnamy się z Harrisem, Jerzym, Montmorencym i autorem, którzy załamani deszczową pogodą chyłkiem opuszczają łódkę i wracają do Londynu.

Trudno wprost uwierzyć, że książka została napisana w 1889 roku, nadal tak samo bawi, a obserwacje ludzkich charakterów, które autor poczynił nic nie straciły na aktualności. Nadal mamy wśród nas takich wujciów Podgerów, którzy przybijając gwóźdź potrafią całą rodzinę zaangażować w to przedsięwzięcie i nadal wędkarze snują opowieści o taaakiej rybie. Ludzkość w swej masie mało się zmienia :)

Moje wydanie książki pochodzi z roku 1986, tłumaczył powieść Kazimierz Piotrowski, co jest warte zaznaczenia, bo podobno inne tłumaczenia są gorsze (piszę podobno, bo tak słyszałam, nie czytałam osobiście).
Zachęcam do czytania „Trzech panów w łódce nie licząc psa” nie tylko wielbicieli angielskiego humoru.

czwartek, 22 września 2011

„Ach ty minogo z małem łebkiem, za wieczne ondulacje szarpana”

Czasem jakieś wydarzenie, zapach czy piosenka przypominają nam jakąś książkę. Niedawno trafiłam gdzieś na nową wersję piosenki „Nie ma cwaniaka na warszawiaka” i przypomniało mi to książkę do której dawno nie wracałam. Dodatkowo winna jest Szajajaba i jej blog, ileż książek przypomniałam sobie, kiedy w oczy wpadły mi słowa „Zapomniane książki”!
Mam wrażenie, że Cafe pod Minogą jest taką właśnie zapomnianą książką.


W czasach, kiedy książki kupowało się stojąc w długich kolejkach, spod lady lub w sprzedażach wiązanych (można było dostać jakąś fajną książkę pod warunkiem że się kupiło dzieła zebrane np. Lenina) moja mama „wystała” i triumfalnie przyniosła do domu zebrane w jednym wydaniu „Cafe pod Minogą” i „Maniuś Kitajec i jego ferajna” Stefana Wiecha (Wiecheckiego). Jako osoba która to cudo zdobyła, dorwała się do niego pierwsza, potem książkę czytał tata i oboje wyli ze śmiechu. Niestety w końcu nadeszła moja kolej. Dlaczego niestety? Miałam wtedy świnkę, która atakuje zwykle młodsze dzieci a ja wtedy miałam już chyba 11 lat i zachorowałam z opóźnieniem. Próbowaliście się kiedyś śmiać z opuchniętymi śliniankami? Nie radzę próbować, droga przez mękę. Wyłam, kwiczałam, rzęziłam i nie mogłam porządnie się roześmiać co przyprawiało o dodatkowe cierpienie, bo książka jest dość gruba a powodów do śmiechu dostarcza prawie na każdej stronie.
Opowieść zaczyna się w przededniu wojny i opowiada o losach grupy przyjaciół a centrum wydarzeń jest tytułowy lokal „trzeciej kategorii”. Pan Konstanty Aniołek, pani Serafina Aniołkowa, to szanowani właściciele lokalu na Zapiecku, ich sąsiad to przedsiębiorca pogrzebowy pan Konfiteor (który określał ludzi wg ewentualnych rozmiarów trumny), trzej warszawscy taksówkarze, Maniuś Kitajec i bracia Piskorscy, ich losy wojenne opowiedziane są z dużą dozą humoru. Między innymi ukrywają Murzyna Jumbo, który przebrany we wdowi welon przybiera nazwisko Emilii Czarnomordzik, próbują wydobyć ukryte pieniądze z willi ambasadora, usiłują przeżyć wojnę i Powstanie Warszawskie. Wiech wszystko to opisuje w sposób dla siebie typowy, to znaczy używając barwnej, warszawskiej gwary, która jest niezaprzeczalnym atutem książki.
Pamiętałam, że na podstawie książki został nagrany film, znalazłam nawet fragment:


Film nakręcono w 1959 roku a rolę Maniusia Kitajca gra tam Adolf Dymsza.
Jeśli mielibyście ochotę na dobrą książkę, napisaną „soczystym” językiem, która dostarczy przedniej rozrywki a jednocześnie ukaże nam Warszawę jakiej już nie ma, to polecam Cafe pod Minogą.
Mojej rodzinie oczywiście nie wystarczyła tylko ta jedna książka Wiecha, przeczytaliśmy wszystkie jego  felietony zebrane w książki i przy wszystkich zaśmiewaliśmy się do łez.
Na koniec, na zachętę, fragment felietonu „Fotogeniczny narciarz”:

„Narty to najpiękniejszy sport zimowy. Nie ma chyba cudniejszego widoku nad zręcznego narciarza, zjeżdżającego w zawrotnym tempie ze stromego zbocza pokrytej białym całunem góry. Ale narciarz w zatłoczonym tramwaju mniej mile jest widziany. (…)
– Te, wariat, gdzie się pan pchasz z tom kotwicom. W ogóle kto pan jesteś, kominiarz, tragarz, cieśla czy insza cholera?

            – Proszę się obliczać ze słowami! Narciarza idziesz pan widzieć przed sobą. Za mistrza jestem, co się dotyka zimowe artykuły sportowe, a mianowicie zjeżdżanie z leśnego pagórka, tudzież skok i wyskok. Jako człowiek ze starą datą pan nie rozumiesz tę wielką ideę, która mnie zmusza się męczyć, skakać, rezykować życie i wozić z tramwajem artykuły sportowe!

          – W taki sposób nie rozumiem, gdzie pan z tem całem majdanem dziewiątką jedziesz? Na Krakowskiem Przedmieściu śniegu nie ma, więc po czem pan będziesz na tych deskach ganiał?
– A kto pana powiedział, że ja jadę jeździć? Do fotografii się udaję!

            Starszy pan zbladł, potem się zaczerwienił i zawołał:

            – Ach ty lebiego, linką strażacką okręcona, to ty do fotografii jedziesz i cały tramwaj męczysz? Palta hakamy ludziom rozdzierasz. Jazda na piechotę!

            Z tymi słowami wyrzucił sportowca na ulicę.”



niedziela, 18 września 2011

Wstęp, rozwinięcie ale nie zakończenie

Czytam od zawsze i wszystko co mi wpadnie w ręce. Albo raczej w oczy :) Nauczyłam się czytać jako przedszkolne dziecię, co dosyć ucieszyło moją rodzinę, bo od tej pory właściwie mieli mnie z głowy, wystarczyło mi tylko dostarczyć żeru i siedziałam sobie spokojnie i czytałam. Od razu wyszło też na jaw, że jestem też dziecięciem wybrednym, „Pan Kleks” mi się niespecjalnie podobał, „Pinokio” także. Przeczytałam te książki, a jakże, bo jak już zaczęłam coś czytać, to kończyłam, ale czytałam bez przyjemności. Po jakimś czasie rodzina odkryła, że moja pasja nie do końca jest fajna, bo już np. nie chciałam się bawić z siostrą, wolałam czytać. Miałam jednak dobre serduszko, bawiłam się z nią. Byłam sprzedawczynią w księgarni a siostrzyczka kupowała. Ale bardziej lubiłam zabawę w szpital. Byłam pacjentem, leżałam i czytałam a siostrzyczka była lekarzem lub pielęgniarką i mnie leczyła a także donosiła jabłka. Bo jabłka były nieodzownym elementem mojego czytania, cytując moją mamę „siedziałaś, czytałaś i chrupałaś a potem wszędzie leżały ogryzki”. W czasach szkoły podstawowej miałam okresy takiego zaczytania, że moja mama musiała mnie wręcz wyganiać na dwór. Nawiasem mówiąc, rodzicom to człowiek nigdy nie dogodzi, kiedy w czasach licealnych rzadko bywałam w domu, to mama narzekała, że mnie nigdy w domu nie ma :)
W pewnym momencie mojego wczesnego dziecięctwa mama odkryła przede mną Sezam ze skarbami, czyli bibliotekę. Cudne miejsce. Latałam tam dość często, bo niestety czytam szybko, moja siostra od zawsze podejrzewa mnie o to, że zwyczajnie czytam co drugą albo nawet co trzecią stronę :). Naprawdę wolałabym czytać wolniej. Niektóre książki są tak cudne, że człowiek żałuje, że się kończą, a mnie, mam wrażenie, kończą się szybciej niż innym. Nie pamiętam już w jakim byłam wieku, kiedy mama podsunęła mi książkę, która zasługuje aby być pierwszą opisaną przeze mnie pozycją, bo jest to pierwsza książka która dała mi do myślenia, która wielu rzeczy mnie nauczyła i do której wracam do dziś (w ostatnich latach wracam do niej pod pozorem zaznajamiania córki z różnymi książkami).


Niestety ze zdumieniem stwierdzam, że moja córka nie jest tą książką zachwycona, że nie jest zafascynowana „Anią z Zielonego Wzgórza”! Przeprowadziłam wywiad ze znanymi mi dziewczynkami starszymi i młodszymi i okazuje się, ze wiele z nich nie zna w ogóle tej książki co dla mnie jest niezrozumiałe. A te co znają nie zawsze uznają tę książkę za ciekawą. Na jednej z obwolut tej książki przeczytałam kiedyś, że na niej „wychowały się pokolenia dziewczynek, które kochały Anię i książki o niej”. Czyżby jednak era Ani się kończyła?! I nowe pokolenia nie będą się już wychowywały na książkach o tym, że wyobraźnia to skarb, przyjaźń to dar a ludzi trzeba kochać?
Dla mnie książki o Ani były źródłem radości ale i czasem nad nimi płakałam, a pierwsze przemyślenia na temat chłopców także miałam po lekturze tej książki :) Kiedy Ania rozbiła Gilbertowi na głowie tabliczkę do pisania za to, że nazwał ją Marchewką, dotarło do mojego dziecięcego mózgu, że swój honor trzeba mieć i choćby facet nie wiem jak był przystojny to nie należy dać się obrażać. Podobała mi się przyjaźń Ani z Dianą, byłam zafascynowana tym, że one właściwie przyjaźniły się całe życie i miały w sobie wsparcie. Chciałam z całego serca znaleźć taką przyjaciółkę i chyba mi się to udało, ale wierności w przyjaźni uczyłam się najpierw od Ani i Diany. Nigdy nie miałam aż tak wybujałej wyobraźni jak Ania i byłam z tego bardzo zadowolona, kiedy przeczytałam o jej zielonych włosach albo o dodaniu kropli walerianowych do ciasta. Kiedy usłyszałam niedawno piosenkę Andreasa Burani „Nur in meinem Kopf” od razu skojarzyła mi się ona z Anią, bo ona także potrafiła „w sekundę budować zamki”. 



W miarę czytania wszystkich książek o Ani zaczęło do mnie docierać, że dla mnie też płynie czas! Że człowiek dorasta, że się starzeje, że wszystkich nas czeka dorosłość. Wtedy pierwszy raz doszło do mnie, że ja się też zmieniam i będę zmieniać, że teraz 20letnia dziewczyna wydaje mi się stara a za chwilę ja będę miała tyle samo lat lub nawet o zgrozo! więcej. Podczas czytania nauczyłam się też czegoś o upływie czasu i o tym, że mimo wszystko można zatrzymać w sobie trochę dziecka a jednocześnie nie być śmiesznie dziecinnym, że zawsze trzeba podążać za swoimi marzeniami i że marzą też ludzie dorośli, że z wiekiem niczego nie musimy tracić a wiele możemy zyskać. Podczas lektury ładowałam i ładuję swoje zapasy optymizmu i właśnie dlatego mam nadzieję, że książki o Ani nadal będą wieczne i że jednak ich era nie minie. 
Mamy, babcie, starsze siostry zachęcajmy dziewczynki do czytania Ani z Zielonego Wzgórza, przecież nie tylko wampiry są fajne :)