czwartek, 29 września 2011

„Troja jest miastem iluzji. Nic tu nie jest tym, czym się zdaje”


…razem z sławnym Odysem Achaje
W koniu siedzą, przez Trojan oblężeni zgraję,
Bo wróg sam tego konia wciągnął był do grodu...

Czy jest ktoś, kto nie słyszał o Iliadzie? Ba, znam parę osób, które ją nawet czytały :) Dla mnie była zawsze niesamowitą pożywką dla wyobraźni i rozważań: jak to było naprawdę. Czy w ogóle było?
Dlatego, kiedy w księgarni zobaczyłam trylogię „Troja” Davida Gemmella, bez chwili zastanowienia stanęłam w kolejce do kasy, trzymając w ręku wszystkie trzy części.



 W drodze do domu ogarnęło mnie co prawda zwątpienie, bo pomyślałam sobie, że jeśli to jest gniot, to właśnie straciłam kawałek grosza, no ale... Troja... nie można było nie kupić! Okazało się jednak, że pieniądze zainwestowałam bardzo dobrze, w opowieść tak piękną i lekką jak marzenie o Troi a jednocześnie dobrze opracowaną i przemyślaną w najmniejszym szczególe.
David Gemmell ma swoją odpowiedz na pytanie: jak było naprawdę. Odpowiedz ta jest całkiem inna niż oczekujemy, inna od tej, do jakiej „przyzwyczaiła” nas Iliada. U Gemmella Helena nie jest piękna, Agamemnon jest opętany żądzą władzy, Priama nie sposób lubić, Achilles, no ten przynajmniej jest herosem, jak należy, Hektor co prawda jest dzielny i honorowy ale czy jest ojcem Astynaksa? Wyliczać można długo, jednak i tak nie opiszę tutaj wszystkiego, całej historii zawartej w trzech tomach.
Gemmell głównym bohaterem tej ciekawej historii uczynił Eneasza zwanego w książce częściej Helikaonem, ale jednocześnie poznajemy też historie Andromachy, wojownika mykeńskiego Arguriosa, młodego Ksandra a także legendarnego Odyseusza. Losy ich wszystkich przeplatają się i wiodą do jednego celu, do Złotego Miasta, do Troi. Przygody bohaterów wciągają, rzadko zdarza się książka tak przemyślana i dobrze napisana, której każda strona niesie coś ciekawego, nieoczekiwanego a jednocześnie tak doskonale powiązanego z poprzednimi wydarzeniami.
Nie wiem jak Wy, ale ja w każdej książce mam ulubioną historię (jeśli jest wiele wątków) i ulubionego bohatera. W tej, moją ulubioną postacią jest Argurios, jest taki, jakim chcemy widzieć bohaterów: odważny, prawy wojownik, który jednak potrafi kochać i historia miłości jego i Laodike jest (dla mnie) piękniejsza niż inne w tej opowieści.
To co napisał David Gammell to nie jest tylko książka przygodowa, nie tylko fantastyka, to jest historia, która daje do myślenia, wyzwala w nas emocje. Nie ma tam ludzi całkiem dobrych i zawsze złych, autor pokazuje, że człowiek jest zdolny do czynienia dobra i zła. Bohaterowie, których życie upływa wokół Wielkiej Zieleni są czasem nieporadni a czasem radzą sobie bardzo dobrze, herosi nie są synami bogów a kapłani i kapłanki nie są wieszczami, nikomu bogowie nie pomagają ani nie przeszkadzają, wszyscy są zwykłymi ludźmi. A jednak, mimo że w książce wszyscy herosi zostali przedstawieni jak zwykli ludzie, to kiedy Andromacha mówi „Żyłam wśród bohaterów” to przyznajemy jej rację a w głębi serca zazdrościmy.

Nie mogłam sobie odmówić umieszczenia tu piosenki z filmu Troja, książka i film nie mają ze sobą nic wspólnego, prócz tego, że od czasu, kiedy obejrzałam film, w mojej (z pewnością nie tylko mojej) wyobraźni Achilles ma twarz Brada i koniec. 


Na trylogię Davida Gemmella składają się tomy:
Pan srebrnego łuku
Tarcza gromu
Upadek królów
Tom trzeci został ukończony przez Stellę Gemmel, niestety jej mąż David zmarł, przed ukończeniem dzieła.


niedziela, 25 września 2011

Płyniemy, płyniemy na odkrytej łodzi

Pomyślałam sobie: hmmm, czym ich zaskoczyć? Ale już po chwili przyszła refleksja, że przecież nie da się Was, moi mili, niczym zaskoczyć, czytaliście prawie wszystko, więc nie ma się co spinać :) Wystarczy spokojnie poopowiadać o tym co czytam, czytałam i może o tym, co przeczytać zamierzam.
Na razie pozostańmy przy tym co przeczytałam, ale w opowieści przeskoczymy z lat mojego dzieciństwa do czasów pięknej młodości i pewnego obozu wędrownego. Odbył się on po zakończeniu 3 klasy liceum (działo się to w czasach, kiedy do liceum chodziło się 4 lata), opiekunką naszą była pani profesor „od polskiego” i oczywiście było wspaniale. W tym wieku wszystko się człowiekowi bardzo podoba, nawet łażenie z ciężkimi plecakami w deszczu, spanie na łóżkach, które były parodią łóżek i jedzenie własnoręcznie przygotowanych (pożal się Boże) posiłków. Wędrowaliśmy po Warmii i Mazurach, pierwszy raz byłam w tamtych okolicach i wróciłam oczarowana pięknymi widokami i przyrodą, parę kilo chudsza, z plecakiem wypchanym brudnymi ciuchami i z książką. Kupiłam ją w jakimś zapyziałym kiosku w Kętrzynie, namówiona chyba przez kolegę Jarka (którego mama pracowała w księgarni, więc siłą rzeczy jego doradztwo w kwestii książek było warte rozpatrzenia). 


Trzech panów w łódce nie licząc psa” zaczęłam czytać od razu po powrocie do domu i wybuchy śmiechu rychło zwabiły do mojego pokoju siostrę, która początkowo nie doczekała się odpowiedzi na jakże miłe pytanie „Czego tak wyjesz”? Dopiero po dobrej chwili byłam w stanie pokazać jej książkę i wydyszeć „No nie mogę, przeczytać Ci kawałek?”. Otarłam łzy i zaczęłam czytać książkę na głos, już po chwili obie zgodnie „wyłyśmy”. I do dziś moim ulubionym fragmentem Trzech panów jest ten, w którym autor czyta książkę, w której są wyliczone różne choroby i okazuje się, że on jest nieszczęśliwym „posiadaczem” każdej z tych chorób, prócz puchliny kolan, ponieważ „na nią chorują tylko panny służące, jeśli za dużo klęczą”.

Autor książki Jerome K. Jerome, był pisarzem bardzo płodnym, jednak największy rozgłos przynieśli mu właśnie Trzej panowie, książka ta na początku miała być raczej przewodnikiem turystycznym z „humorystycznymi podpórkami”. Na szczęście redaktor pisma, w którym drukowano Trzech panów, wyrzucił wiele z poważnych opowieści o historii i zabytkach, chociaż i tak trochę ich w książce pozostało i muszę powiedzieć, że są jej słabszą częścią. Częścią najlepszą i główną książki jest opowieść o trzech przyjaciołach, którzy wybrali się w bardzo ciekawą i pouczającą podróż łódką w górę Tamizy. Towarzyszy im w tej podróży pies, foksterier Montmorency, który ma swój udział w wielu przygodach. Panowie płynąc opowiadają sobie dykteryjki, które mają duży ładunek humoru, niezapomniane są historie o serze czy o wielkiej rybie, chorobie morskiej, czy o tym jak wuj Podger wbijał gwóźdź. Już sam opis pakowania się panów przed podróżą jest świetny:

„Zaczęli od tego, że stłukli filiżankę,. To był ich pierwszy krok. (..) Potem Harris postawił słoik z dżemem poziomkowym na pomidorze i zgniótł go (…).
Teraz przyszła kolej na Jerzego, który wlazł na masło. Nie powiedziałem ani słówka, tylko podszedłem, usiadłem na krawędzi stołu i przyglądałem się uważnie. (…) Posypali wszystko solą, a masło – mój Boże! Nigdy w życiu bym nie uwierzył, że dwóch mężczyzn może tyle nawyrabiać z kawałkiem masła za szylinga i dwa pensy, gdybym nie ujrzał tego na własne oczy. Kiedy Jerzy zdjął masło ze swego pantofla, usiłowali we dwójkę włożyć je do kociołka. Cały kawałek nie wlazł, ale to co weszło, ani rusz nie dało się wyjąć. Wreszcie wyskrobali masło z kociołka i położyli je na krześle. Harris usiadł, masło przylepiło się do niego – obaj chodzili i szukali zguby.”

Potem, w czasie podróży, jest także wesoło i niepostrzeżenie przebywamy z trzema przyjaciółmi (a właściwie czterema) drogę z Kingston do Pangbourne. Tam, żegnamy się z Harrisem, Jerzym, Montmorencym i autorem, którzy załamani deszczową pogodą chyłkiem opuszczają łódkę i wracają do Londynu.

Trudno wprost uwierzyć, że książka została napisana w 1889 roku, nadal tak samo bawi, a obserwacje ludzkich charakterów, które autor poczynił nic nie straciły na aktualności. Nadal mamy wśród nas takich wujciów Podgerów, którzy przybijając gwóźdź potrafią całą rodzinę zaangażować w to przedsięwzięcie i nadal wędkarze snują opowieści o taaakiej rybie. Ludzkość w swej masie mało się zmienia :)

Moje wydanie książki pochodzi z roku 1986, tłumaczył powieść Kazimierz Piotrowski, co jest warte zaznaczenia, bo podobno inne tłumaczenia są gorsze (piszę podobno, bo tak słyszałam, nie czytałam osobiście).
Zachęcam do czytania „Trzech panów w łódce nie licząc psa” nie tylko wielbicieli angielskiego humoru.

czwartek, 22 września 2011

„Ach ty minogo z małem łebkiem, za wieczne ondulacje szarpana”

Czasem jakieś wydarzenie, zapach czy piosenka przypominają nam jakąś książkę. Niedawno trafiłam gdzieś na nową wersję piosenki „Nie ma cwaniaka na warszawiaka” i przypomniało mi to książkę do której dawno nie wracałam. Dodatkowo winna jest Szajajaba i jej blog, ileż książek przypomniałam sobie, kiedy w oczy wpadły mi słowa „Zapomniane książki”!
Mam wrażenie, że Cafe pod Minogą jest taką właśnie zapomnianą książką.


W czasach, kiedy książki kupowało się stojąc w długich kolejkach, spod lady lub w sprzedażach wiązanych (można było dostać jakąś fajną książkę pod warunkiem że się kupiło dzieła zebrane np. Lenina) moja mama „wystała” i triumfalnie przyniosła do domu zebrane w jednym wydaniu „Cafe pod Minogą” i „Maniuś Kitajec i jego ferajna” Stefana Wiecha (Wiecheckiego). Jako osoba która to cudo zdobyła, dorwała się do niego pierwsza, potem książkę czytał tata i oboje wyli ze śmiechu. Niestety w końcu nadeszła moja kolej. Dlaczego niestety? Miałam wtedy świnkę, która atakuje zwykle młodsze dzieci a ja wtedy miałam już chyba 11 lat i zachorowałam z opóźnieniem. Próbowaliście się kiedyś śmiać z opuchniętymi śliniankami? Nie radzę próbować, droga przez mękę. Wyłam, kwiczałam, rzęziłam i nie mogłam porządnie się roześmiać co przyprawiało o dodatkowe cierpienie, bo książka jest dość gruba a powodów do śmiechu dostarcza prawie na każdej stronie.
Opowieść zaczyna się w przededniu wojny i opowiada o losach grupy przyjaciół a centrum wydarzeń jest tytułowy lokal „trzeciej kategorii”. Pan Konstanty Aniołek, pani Serafina Aniołkowa, to szanowani właściciele lokalu na Zapiecku, ich sąsiad to przedsiębiorca pogrzebowy pan Konfiteor (który określał ludzi wg ewentualnych rozmiarów trumny), trzej warszawscy taksówkarze, Maniuś Kitajec i bracia Piskorscy, ich losy wojenne opowiedziane są z dużą dozą humoru. Między innymi ukrywają Murzyna Jumbo, który przebrany we wdowi welon przybiera nazwisko Emilii Czarnomordzik, próbują wydobyć ukryte pieniądze z willi ambasadora, usiłują przeżyć wojnę i Powstanie Warszawskie. Wiech wszystko to opisuje w sposób dla siebie typowy, to znaczy używając barwnej, warszawskiej gwary, która jest niezaprzeczalnym atutem książki.
Pamiętałam, że na podstawie książki został nagrany film, znalazłam nawet fragment:


Film nakręcono w 1959 roku a rolę Maniusia Kitajca gra tam Adolf Dymsza.
Jeśli mielibyście ochotę na dobrą książkę, napisaną „soczystym” językiem, która dostarczy przedniej rozrywki a jednocześnie ukaże nam Warszawę jakiej już nie ma, to polecam Cafe pod Minogą.
Mojej rodzinie oczywiście nie wystarczyła tylko ta jedna książka Wiecha, przeczytaliśmy wszystkie jego  felietony zebrane w książki i przy wszystkich zaśmiewaliśmy się do łez.
Na koniec, na zachętę, fragment felietonu „Fotogeniczny narciarz”:

„Narty to najpiękniejszy sport zimowy. Nie ma chyba cudniejszego widoku nad zręcznego narciarza, zjeżdżającego w zawrotnym tempie ze stromego zbocza pokrytej białym całunem góry. Ale narciarz w zatłoczonym tramwaju mniej mile jest widziany. (…)
– Te, wariat, gdzie się pan pchasz z tom kotwicom. W ogóle kto pan jesteś, kominiarz, tragarz, cieśla czy insza cholera?

            – Proszę się obliczać ze słowami! Narciarza idziesz pan widzieć przed sobą. Za mistrza jestem, co się dotyka zimowe artykuły sportowe, a mianowicie zjeżdżanie z leśnego pagórka, tudzież skok i wyskok. Jako człowiek ze starą datą pan nie rozumiesz tę wielką ideę, która mnie zmusza się męczyć, skakać, rezykować życie i wozić z tramwajem artykuły sportowe!

          – W taki sposób nie rozumiem, gdzie pan z tem całem majdanem dziewiątką jedziesz? Na Krakowskiem Przedmieściu śniegu nie ma, więc po czem pan będziesz na tych deskach ganiał?
– A kto pana powiedział, że ja jadę jeździć? Do fotografii się udaję!

            Starszy pan zbladł, potem się zaczerwienił i zawołał:

            – Ach ty lebiego, linką strażacką okręcona, to ty do fotografii jedziesz i cały tramwaj męczysz? Palta hakamy ludziom rozdzierasz. Jazda na piechotę!

            Z tymi słowami wyrzucił sportowca na ulicę.”



niedziela, 18 września 2011

Wstęp, rozwinięcie ale nie zakończenie

Czytam od zawsze i wszystko co mi wpadnie w ręce. Albo raczej w oczy :) Nauczyłam się czytać jako przedszkolne dziecię, co dosyć ucieszyło moją rodzinę, bo od tej pory właściwie mieli mnie z głowy, wystarczyło mi tylko dostarczyć żeru i siedziałam sobie spokojnie i czytałam. Od razu wyszło też na jaw, że jestem też dziecięciem wybrednym, „Pan Kleks” mi się niespecjalnie podobał, „Pinokio” także. Przeczytałam te książki, a jakże, bo jak już zaczęłam coś czytać, to kończyłam, ale czytałam bez przyjemności. Po jakimś czasie rodzina odkryła, że moja pasja nie do końca jest fajna, bo już np. nie chciałam się bawić z siostrą, wolałam czytać. Miałam jednak dobre serduszko, bawiłam się z nią. Byłam sprzedawczynią w księgarni a siostrzyczka kupowała. Ale bardziej lubiłam zabawę w szpital. Byłam pacjentem, leżałam i czytałam a siostrzyczka była lekarzem lub pielęgniarką i mnie leczyła a także donosiła jabłka. Bo jabłka były nieodzownym elementem mojego czytania, cytując moją mamę „siedziałaś, czytałaś i chrupałaś a potem wszędzie leżały ogryzki”. W czasach szkoły podstawowej miałam okresy takiego zaczytania, że moja mama musiała mnie wręcz wyganiać na dwór. Nawiasem mówiąc, rodzicom to człowiek nigdy nie dogodzi, kiedy w czasach licealnych rzadko bywałam w domu, to mama narzekała, że mnie nigdy w domu nie ma :)
W pewnym momencie mojego wczesnego dziecięctwa mama odkryła przede mną Sezam ze skarbami, czyli bibliotekę. Cudne miejsce. Latałam tam dość często, bo niestety czytam szybko, moja siostra od zawsze podejrzewa mnie o to, że zwyczajnie czytam co drugą albo nawet co trzecią stronę :). Naprawdę wolałabym czytać wolniej. Niektóre książki są tak cudne, że człowiek żałuje, że się kończą, a mnie, mam wrażenie, kończą się szybciej niż innym. Nie pamiętam już w jakim byłam wieku, kiedy mama podsunęła mi książkę, która zasługuje aby być pierwszą opisaną przeze mnie pozycją, bo jest to pierwsza książka która dała mi do myślenia, która wielu rzeczy mnie nauczyła i do której wracam do dziś (w ostatnich latach wracam do niej pod pozorem zaznajamiania córki z różnymi książkami).


Niestety ze zdumieniem stwierdzam, że moja córka nie jest tą książką zachwycona, że nie jest zafascynowana „Anią z Zielonego Wzgórza”! Przeprowadziłam wywiad ze znanymi mi dziewczynkami starszymi i młodszymi i okazuje się, ze wiele z nich nie zna w ogóle tej książki co dla mnie jest niezrozumiałe. A te co znają nie zawsze uznają tę książkę za ciekawą. Na jednej z obwolut tej książki przeczytałam kiedyś, że na niej „wychowały się pokolenia dziewczynek, które kochały Anię i książki o niej”. Czyżby jednak era Ani się kończyła?! I nowe pokolenia nie będą się już wychowywały na książkach o tym, że wyobraźnia to skarb, przyjaźń to dar a ludzi trzeba kochać?
Dla mnie książki o Ani były źródłem radości ale i czasem nad nimi płakałam, a pierwsze przemyślenia na temat chłopców także miałam po lekturze tej książki :) Kiedy Ania rozbiła Gilbertowi na głowie tabliczkę do pisania za to, że nazwał ją Marchewką, dotarło do mojego dziecięcego mózgu, że swój honor trzeba mieć i choćby facet nie wiem jak był przystojny to nie należy dać się obrażać. Podobała mi się przyjaźń Ani z Dianą, byłam zafascynowana tym, że one właściwie przyjaźniły się całe życie i miały w sobie wsparcie. Chciałam z całego serca znaleźć taką przyjaciółkę i chyba mi się to udało, ale wierności w przyjaźni uczyłam się najpierw od Ani i Diany. Nigdy nie miałam aż tak wybujałej wyobraźni jak Ania i byłam z tego bardzo zadowolona, kiedy przeczytałam o jej zielonych włosach albo o dodaniu kropli walerianowych do ciasta. Kiedy usłyszałam niedawno piosenkę Andreasa Burani „Nur in meinem Kopf” od razu skojarzyła mi się ona z Anią, bo ona także potrafiła „w sekundę budować zamki”. 



W miarę czytania wszystkich książek o Ani zaczęło do mnie docierać, że dla mnie też płynie czas! Że człowiek dorasta, że się starzeje, że wszystkich nas czeka dorosłość. Wtedy pierwszy raz doszło do mnie, że ja się też zmieniam i będę zmieniać, że teraz 20letnia dziewczyna wydaje mi się stara a za chwilę ja będę miała tyle samo lat lub nawet o zgrozo! więcej. Podczas czytania nauczyłam się też czegoś o upływie czasu i o tym, że mimo wszystko można zatrzymać w sobie trochę dziecka a jednocześnie nie być śmiesznie dziecinnym, że zawsze trzeba podążać za swoimi marzeniami i że marzą też ludzie dorośli, że z wiekiem niczego nie musimy tracić a wiele możemy zyskać. Podczas lektury ładowałam i ładuję swoje zapasy optymizmu i właśnie dlatego mam nadzieję, że książki o Ani nadal będą wieczne i że jednak ich era nie minie. 
Mamy, babcie, starsze siostry zachęcajmy dziewczynki do czytania Ani z Zielonego Wzgórza, przecież nie tylko wampiry są fajne :)