czwartek, 22 września 2011

„Ach ty minogo z małem łebkiem, za wieczne ondulacje szarpana”

Czasem jakieś wydarzenie, zapach czy piosenka przypominają nam jakąś książkę. Niedawno trafiłam gdzieś na nową wersję piosenki „Nie ma cwaniaka na warszawiaka” i przypomniało mi to książkę do której dawno nie wracałam. Dodatkowo winna jest Szajajaba i jej blog, ileż książek przypomniałam sobie, kiedy w oczy wpadły mi słowa „Zapomniane książki”!
Mam wrażenie, że Cafe pod Minogą jest taką właśnie zapomnianą książką.


W czasach, kiedy książki kupowało się stojąc w długich kolejkach, spod lady lub w sprzedażach wiązanych (można było dostać jakąś fajną książkę pod warunkiem że się kupiło dzieła zebrane np. Lenina) moja mama „wystała” i triumfalnie przyniosła do domu zebrane w jednym wydaniu „Cafe pod Minogą” i „Maniuś Kitajec i jego ferajna” Stefana Wiecha (Wiecheckiego). Jako osoba która to cudo zdobyła, dorwała się do niego pierwsza, potem książkę czytał tata i oboje wyli ze śmiechu. Niestety w końcu nadeszła moja kolej. Dlaczego niestety? Miałam wtedy świnkę, która atakuje zwykle młodsze dzieci a ja wtedy miałam już chyba 11 lat i zachorowałam z opóźnieniem. Próbowaliście się kiedyś śmiać z opuchniętymi śliniankami? Nie radzę próbować, droga przez mękę. Wyłam, kwiczałam, rzęziłam i nie mogłam porządnie się roześmiać co przyprawiało o dodatkowe cierpienie, bo książka jest dość gruba a powodów do śmiechu dostarcza prawie na każdej stronie.
Opowieść zaczyna się w przededniu wojny i opowiada o losach grupy przyjaciół a centrum wydarzeń jest tytułowy lokal „trzeciej kategorii”. Pan Konstanty Aniołek, pani Serafina Aniołkowa, to szanowani właściciele lokalu na Zapiecku, ich sąsiad to przedsiębiorca pogrzebowy pan Konfiteor (który określał ludzi wg ewentualnych rozmiarów trumny), trzej warszawscy taksówkarze, Maniuś Kitajec i bracia Piskorscy, ich losy wojenne opowiedziane są z dużą dozą humoru. Między innymi ukrywają Murzyna Jumbo, który przebrany we wdowi welon przybiera nazwisko Emilii Czarnomordzik, próbują wydobyć ukryte pieniądze z willi ambasadora, usiłują przeżyć wojnę i Powstanie Warszawskie. Wiech wszystko to opisuje w sposób dla siebie typowy, to znaczy używając barwnej, warszawskiej gwary, która jest niezaprzeczalnym atutem książki.
Pamiętałam, że na podstawie książki został nagrany film, znalazłam nawet fragment:


Film nakręcono w 1959 roku a rolę Maniusia Kitajca gra tam Adolf Dymsza.
Jeśli mielibyście ochotę na dobrą książkę, napisaną „soczystym” językiem, która dostarczy przedniej rozrywki a jednocześnie ukaże nam Warszawę jakiej już nie ma, to polecam Cafe pod Minogą.
Mojej rodzinie oczywiście nie wystarczyła tylko ta jedna książka Wiecha, przeczytaliśmy wszystkie jego  felietony zebrane w książki i przy wszystkich zaśmiewaliśmy się do łez.
Na koniec, na zachętę, fragment felietonu „Fotogeniczny narciarz”:

„Narty to najpiękniejszy sport zimowy. Nie ma chyba cudniejszego widoku nad zręcznego narciarza, zjeżdżającego w zawrotnym tempie ze stromego zbocza pokrytej białym całunem góry. Ale narciarz w zatłoczonym tramwaju mniej mile jest widziany. (…)
– Te, wariat, gdzie się pan pchasz z tom kotwicom. W ogóle kto pan jesteś, kominiarz, tragarz, cieśla czy insza cholera?

            – Proszę się obliczać ze słowami! Narciarza idziesz pan widzieć przed sobą. Za mistrza jestem, co się dotyka zimowe artykuły sportowe, a mianowicie zjeżdżanie z leśnego pagórka, tudzież skok i wyskok. Jako człowiek ze starą datą pan nie rozumiesz tę wielką ideę, która mnie zmusza się męczyć, skakać, rezykować życie i wozić z tramwajem artykuły sportowe!

          – W taki sposób nie rozumiem, gdzie pan z tem całem majdanem dziewiątką jedziesz? Na Krakowskiem Przedmieściu śniegu nie ma, więc po czem pan będziesz na tych deskach ganiał?
– A kto pana powiedział, że ja jadę jeździć? Do fotografii się udaję!

            Starszy pan zbladł, potem się zaczerwienił i zawołał:

            – Ach ty lebiego, linką strażacką okręcona, to ty do fotografii jedziesz i cały tramwaj męczysz? Palta hakamy ludziom rozdzierasz. Jazda na piechotę!

            Z tymi słowami wyrzucił sportowca na ulicę.”



5 komentarzy:

  1. Lubko, uwielbiam soczysty język Wiecha! Mistrz!

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja nie czytałam :( Koniecznie muszę nadrobić!

    OdpowiedzUsuń
  3. Oj tak, oj tak :) jestem za szerzeniem zaraźliwego humoru Wiecha :) uwielbiam opowiadanka o Panu Piecyku i reszcie! Ale to chyba wyssałam z mlekiem matki, która była w dziecięctwie przyjaciółką córki Wiecha.

    OdpowiedzUsuń
  4. Luba, tak mi się nasunęło, skuś się (jeśli nie miałaś okazji wcześniej) na Stanisława Grzesiuka, równie soczysty, warszawski język :)

    OdpowiedzUsuń
  5. dzięki za "odkurzenie" Wiecha:) mam w domu "Przez lufcik", a pozycję polecaną wyżej juz zamówiłam w antykwariacie:)

    wandaweranda

    OdpowiedzUsuń