niedziela, 10 marca 2013

Druid i pies

Jak tu nie polubić książki w której czyta się takie zdania: "Rzecz w tym, pani MacDonagh, że kosmos jest takich rozmiarów, jakie jest w stanie objąć pani umysł. Toteż niektórzy ludzie żyją w niezwykle małych światach, a niektórzy w  świecie niekończących się możliwości". Czy to nie fajne, mądre i może niezbyt odkrywcze, ale prawdziwe? Chciałabym zapamiętać, że mogę życ w świecie niekończących się możliwości. Książka, która będzie mi o tym przypominać to "Na psa urok" Kevina Hearne
Cała książka jest, jakby to powiedzieć, fajna. Czuję jakiś dziwny związek z autorem, cokolwiek to znaczy :) Może to jego poczucie humoru, które bardzo mi odpowiada a może dbałość o język i odpowiednią (czyt. irlandzką) wymowę niektórych słów.
Do tej historii o druidzie podchodziłam trochę nieufnie, może dlatego, ze wyobraziłam go sobie jako Panoramiksa, z długą białą brodą i warzącego jakieś zioła w kociołku. Na szczęście Atticus O'Sullivan co prawda warzy zioła ale podaje je w swoim sklepie jako herbatki, zaś wygląda jak typowy, dość przystojny Irlandczyk, brody i białej szaty brak. To, że druid nie musi wyglądać jak facet z brodą i w nocnej koszuli wyjasniło się już na początku, a dalej było tylko lepiej.
Atticus ma lat dwa tysiące a wygląda jak student amerykańskiej uczelni i jest tak bardzo sympatyczny, że nawet jeśli kogoś zabije, jesteśmy w stanie znaleźć dla niego jakieś okoliczności łagodzące. Tym bardziej łatwo to wytłumaczenie znaleźć, że zabija tylko w obronie własnej i tylko nad wyraz niesympatyczne indywidua. Nasz druid potrafi przystosować się do życia w każdym czasie i na każdym kontynencie, obecnie mieszka w Arizonie i robi to co zwykle: usiłuje przeżyć i schować się przed Aenghusem Og, irlandzkim bogiem miłości, niestety nie bardzo miłym. W książce możemy spotkać też innych bogów z irlandzkiego panteonu, jest bogini poległych i wojny Morrigan, bogini polowań Flidais, a także Brighid z którą o władzę walczy Aenghus. Atticus walczy jak umie, z pomocą oczywiście ziemi, z której czerpie moc i która jest dla niego najważniejsza. Dlatego w momencie, kiedy Aenghus niszyczy kawałek ziemi w pobliżu miejsca zamieszkania Attickusa, druid wie już, że nie może, nie chce dalej uciekać, musi stanąć do walki. Kto wygra w ostatecznej rozgrywce? Można się domylić, bo ta opowieść jest pierwszą z paru tomów serii Kroniki Żelaznego Druida.
Książka nas nie znudzi, akcja goni akcję, a barwne dialogi Atticusa z jego psem Oberonem rozbawią nas i może zmuszą do zastanowienia się nad tym, czy nie byłoby fajnie gdyby można było pogadać z psami.
Rzecz jasna jest też wątek miłosny, a może raczej jego zarys, ciekawa jestem czy w dalszych tomach pojawi się piękna Granuaile i czy stanie się kims więcej niż tylko uczennicą druida.
Uwaga! Niezbyt dobra wiadomość dla osób, które mają powyżej uszu wilkołaków i wampirów. Niestety tu też się znalazło pare wilków i jeden wampir, na szczęscie nie panoszą się za bardzo i da sie z nimi wytrzymać.
Miłej lektury!

sobota, 16 lutego 2013

Próba sklejenia

Wracać czy nie wracać? Do pisania oczywiście :)
Coraz częściej myślę o moim porzuconym blogu, coraz częściej swędzi klawiatura, coraz częściej myśli układają się w zdania, które chciałabym zapisać...
Powrót kusi ale jednocześnie jest bolesny, 5 dni po napisaniu ostatniej notki mój świat runął i do dziś jeszcze "się nie pozbierał".
Może jednak pora zacząć zbierać te okruchy przeszłego życia i sklejać je w coś, co mogłoby przypominać to co było? Może powrót do bloga to nie jest zły pomysł?
Pomyślę o tym, bynajmniej nie jutro :)

Pozdrawiam wszytskich, którzy tu jeszcze zaglądają!

wtorek, 25 października 2011

Co sie zdarzy za 61 godzin?

Zauważyłam, że w ostatnich latach czytelnicy kryminałów odważyli się wyjść z "podziemia" i coraz więcej osób przyznaje się do tego, że lubi czytać akurat takie książki. Brawo :)
Ja od dawna twierdzę, że lubię czytać wszystkie książki, byle były dobre, co prawda mam swoje ulubione gatunki, ale nie „gatunkiem” kieruję się przy wyborze książki. Często o wyborze decyduje nazwisko autora, jeśli coś już czytałam i podobało mi się, jest wielce prawdopodobne, że następne książki też kupię. Z książką o której chcę napisać tak właśnie było, kupiłam ją, bo poprzednie utwory tego autora mi się podobały. Jak wiadomo (niektórym), kryminały (obok fantasy) są moim ulubionym gatunkiem, w końcu zaczynałam przygodę z nimi od dzieł Agathy Christie. I nie ukrywam, że właśnie dobrych kryminałów szukam często na jesienne i zimowe wieczory, tak kiedyś trafiłam na książki autora Lee Childa.
Lee Child pisze kryminały, których głównym bohaterem jest Jack Reacher, w pierwszych tomach żołnierz Żandarmerii Wojskowej, potem cywil. I cały czas dziwię się sama sobie, dlaczego ja tak lubię książki o Jacku, bo przecież nie przepadam za bohaterami typu: ostatni sprawiedliwy, sam przeciwko światu, opanowany, umiejący walczyć i przetrwać, wielki twardziel itd. Ja wolę bohaterów pracujących w grupie i mających jakąś rodzinę i przyjaciół a tu polubiłam samotnika, który po odejściu z wojska staje się, z wyboru, bezdomny. Facet wyliczył sobie, że kupowanie co jakiś czas czystych ubrań wyjdzie taniej, niż oddawanie starych do pralni, nie potrzebuje i nie ma stałego miejsca zamieszkania, jeździ od miasta do miasta i wszędzie oczywiście radzi sobie z największymi zbirami i broni słabszych. Tak naprawdę potrafi wzbudzać w ludziach sympatię, szkoda tylko, że traktuje innych trochę powierzchownie, nie jest w stanie zbudować z kimś trwałej więzi. Trochę wykorzystuje innych ludzi, bierze od nich co chce (najczęściej informacje), a potem znika.
W najnowszej książce Lee Childa „61 godzin” schemat jest oczywiście ten sam, Jack kontra zły świat. Ale warto ją przeczytać, bo jest po prostu dobra, chociaż troszeczkę gorsza niż poprzednie części. 



Jack Reacher odwiedza Północną Dakotę. Mróz, śnieg i wypadek autokaru składają się na to, że Jack zostaje „uwięziony” w miasteczku Bolton, w którym, oczywiście dzieje się coś podejrzanego. Bohater zostaje wciągnięty przez miejscową policję (chociaż tak właściwie sam się zgłasza, bo przecież jest prawy i uważa to za swój obowiązek) do ochrony starszej pani, która jest świadkiem koronnym, w miasteczku grasuje też podejrzany gang motocyklistów, a sama policja ma przedziwny układ z władzami miejscowego więzienia. Nawiasem mówiąc, ten układ wydaje mi się dość głupi i nie wierzę, żeby w rzeczywistości coś takiego byłoby możliwe, ale zdaję sobie sprawę z tego, że gdyby nie ten układ to Jack nie miałby co robić w Bolton. Układ polegał na tym, że jeśli w więzieniu wybuchną zamieszki, to wszyscy, dosłownie wszyscy policjanci mają się udać w kierunku więzienia, tym samym zostawiając miasteczko na pastwę losu, a w tym konkretnym przypadku, zostawiając świadka koronnego na pastwę zabójcy. I tutaj wkracza do akcji Reacher, który zobowiązuje się chronić emerytowaną bibliotekarkę w razie sytuacji podbramkowej, która rzecz jasna przytrafia się dość szybko. W międzyczasie Jack zapoznaje się bliżej z jednym z policjantów, razem odkrywają, że gang motocyklistów ma związki z handlarzami narkotyków, w książce pojawia się meksykański gangster wzrostu siedzącego psa i cały czas się zastanawiamy do czego zostało 61 godzin? Co się wtedy ma wydarzyć? W trakcie akcji, która jak na książki Childa toczy się dość leniwie, wszystko łączy się w logiczną całość i czytelnik (jeśli wcześniej nie zajrzał na koniec książki:) jest zaskoczony zakończeniem.
Książka jest, moim zdaniem, filmowa, to znaczy, czytając ją widzimy wszystko jak na filmie, malownicze krajobrazy zimowej i bardzo, bardzo mroźnej Dakoty Północnej, samego Jacka, trochę rozlazłego komendanta policji, jego energicznego zastępcę, piękny dom starszej pani, ją samą, a w roli niewysokiego, sadystycznego meksykańskiego przestępcy obsadzamy oczywiście Dannego DeVito.
I chociaż Childowi zdarzały się już lepsze książki o Jacku Reacherze, to i tę warto przeczytać, nawet jeśli nie przepada się za silnymi i samotnymi przystojniakami :) Autor jak zwykle wykonał kawał dobrej roboty. 


Podobno rolę Jacka Reachera w filmie opartym na książce Lee Childa "Jednym strzałem" (One Shot) zaproponowano Tomowi Cruise. 
Mam na ten temat do powiedzenia tylko jedno: Nieeeeeeeee




piątek, 21 października 2011

Pisać należy tak, żeby było ładnie!

Od najdawniejszych czasów ludzie lubili słuchać opowieści, a ci, którzy te opowieści snuli, byli w swoich społecznościach niezwykle szanowani. Bo umiejętność przekazania opowieści tak, by słuchaczy zaczarować, to dar, talent, który nie każdy posiada. Ja takim prawdziwym gawędziarzom, bajarzom, zazdroszczę szczerze, tej łatwości mówienia, pisania, przykucia uwagi słuchaczy, czytelników. Parę talentów posiadam, wielu mi brakuje, to jasne, że nie można mieć wszystkiego. Ale jako osoba lubiąca opowiadać żałuję bardzo, że talentu gawędziarskiego nie posiadam. Albo, może, posiadam go niewystarczająco. I kiedy wpada mi w ręce książka, napisana przez urodzonego gawędziarza, którego można sobie wyobrazić, jak siedzi przy ognisku i opowiada, opowiada, bawi i smuci słuchaczy, otóż, kiedy czytam taką książkę to tym bardziej po cichu zazdroszczę.
W książce „Szaman morski” Karol Olgierd Borchardt miał może ułatwione zadanie, ponieważ człowiek o którym pisał, był postacią tak barwną, że może nie trzeba było do jego opisania wielkiego talentu. Jednak ja wyczuwam w panu Karolu Olgierdzie talent bajarza. 



Autor, jak myślę, nie jest nieznany, jednak wydaje mi się, że bardziej jest popularna jego inna książka „Znaczy kapitan”. Też czytałam i też lubię. Ale w „Szamanie morskim” widać dokładnie jak rozwija się talent autora, wiemy co prawda, że opisywana postać była barwna, ale i tak przeczuwamy, że autor dodał jej jeszcze kolorów. Ale jak pięknie, jak fachowo, jak typowy gawędziarz.
Bohaterem książki jest kapitan Eustazy Borkowski. Spotkać takiego wilka morskiego to byłaby prawdziwa przygoda, posłuchać jak opowiada, jak bawi pasażerów swoich statków, jak czaruje damy, to byłoby przeżycie. To także jest gawędziarz, dusza towarzystwa, jedyny w swoim rodzaju Wilk Morski.
Już czytając pierwszy rozdział zazdrościmy amerykańskiemu pasażerowi jego taksówki, sami chcielibyśmy być oprowadzani po Paryżu przez takiego „przewodnika”! A potem, kiedy Eustazy Borkowski zostaje kapitanem polskich transatlantyków, widać jak rozwija skrzydła, jak bryluje. Jest w tym jednak tak dobry, że mamy coraz więcej sympatii i podziwu dla tego wszechstronnego kapitana, który jednocześnie był wspaniałym aktorem a często i reżyserem. Ja muszę przyznać, że nieodmiennie wybucham przy tej książce śmiechem, a czytana była przeze mnie już parę razy, kupiłam ją bowiem w roku 1985. Jest stara, „zaczytana” ale i tak od czasu do czasu sięgam po nią, żeby wrócić do najzabawniejszych momentów. Jest między nimi i ten o chrzcie czterech bizonów, szaman morski odważył się tego dokonać na pełnym morzu, nie bacząc na niebezpieczeństwo rozwalenia statku przez rozwścieczone zwierzęta. Bizony otrzymały imiona czterech kanadyjskich prowincji, zaś w kulminacyjnym momencie kapitan szepnął do kapelana:
„Kochaaany kapelanie! Pokropidłuj teraz tę damę bizon, ale tak, żeby ona tego nie widziała, bo może się spłoszyć! I zbytnio się nie ruszaj!”.
Kapelan co jakiś czas przeżywał ciężkie chwile z kapitanem, szczególnie podczas różnych przemówień, kiedy to kapitan mówił: „Kochaaaani moi! Starsi oficerowie, młodsi oficerowie, starsi urzędnicy, młodsi urzędnicy (…) kobiety, mężczyźni, INNE PŁCIE (…). I oczywiście „Inne płcie” to był był kapelan :) Zresztą cała załoga czasem nie ma łatwego życia z kapitanem – gwiazdą, kapitanem wilkiem morskim, szamanem i osobą pod każdym względem nietuzinkową. Kapitan Borkowski mówił wieloma językami, ale czasem przechodził na język nosowy i wtedy załoga słyszała z jego ust: „Kochaaany mój! Ę! DA! DA!DĄ!DĘ!” i tylko nieliczni „wyznawcy” mogli zrozumieć o co mu chodzi. Najczęściej chodziło o dobrze zagraną „rolę kapitana siedmiu mórz, najlepszego nawigatora dwudziestego wieku i zdobywcy Błękitnej Wstęgi”.
Prócz dużej dawki humoru, jest w tych opowieściach trochę nostalgii, z zadumą możemy poczytać o tym jak kiedyś panie podróżując statkami musiały brać ze sobą praktycznie całą garderobę i biżuterię a panowie nie byli wpuszczani do lokali bez fraka. Czasy międzywojenne, elegancja, szyk i odbudowa polskiej floty handlowej i pasażerskiej... Aż się chce wypłynąć na morze, nawet jeśli ktoś niespecjalnie potrafi pływać a jego przygoda z żeglarstwem rozpoczęła się i zakończyła wiele lat temu.

Książka „Szaman morski” to zbiór opowiadań, a każde z nich to perełka fantazji autora i bohatera opowieści.

poniedziałek, 17 października 2011

Smok i Jerzy

Dzisiaj znowu będzie o całym cyklu książek, a nie o jednej. Lubię wielotomowe opowieści, bo, jak już kiedyś wspomniałam, czytam szybko i jeśli jest do przeczytania grubaśna książka lub parę tomów, to lepiej się czuję :) Lubię mieć dużo do czytania. Szczególnie jeśli pierwszy tom mi się spodoba, to cieszę się jak dziecko w oczekiwaniu na następne.
Pierwszą część serii o której chcę napisać, kupiłam będąc jeszcze na studiach. I teraz muszę się z Wami podzielić dość wstydliwą historią z mojego życiorysu. Jako studentka nie cierpiałam szczególnej biedy, ale też nie mogłam przesadnie "szastać" pieniędzmi ;) Oczywiście byłam częstym gościem mojej ulubionej księgarni, ale raczej oglądałam niż kupowałam. 
Pewnego dnia weszłam, zobaczyłam tytuł książki „Smok i Jerzy” Gordona R. Dicksona i wpadłam, smoki mnie fascynowały i fascynują, musiałam książkę kupić.



I kupiłam. Była tam też druga część pt „Smoczy Rycerz”, której, przyznaję z wielkim wstydem, nie kupiłam. Naprawdę wstydzę się tego do dziś, ponieważ wybrałam wtedy „coś do chleba”, zamiast książki. Tak jakby chleb nie wystarczył! Po co mi był ten dodatek do chleba, do dziś nie wiem. I oczywiście los mnie pokarał, udało mi się w późniejszych latach kupić wszystkie pozostałe części opowieści, prócz tego nieszczęsnego „Smoczego Rycerza”. Straszne.

Seria o smokach i jerzych (ludziach) jest przykładem na to jak autor „rozwija się” w trakcie opowieści, każda następna książka jest pełniejsza, wyraźniej pokazuje nam świat, jaki wymyślił Dickson, a postacie bohaterów są też coraz lepiej przedstawione.
Uwaga, teraz zdradzę trochę istotnych wiadomości z pierwszego tomu.

Cała historia zaczyna się w czasach nam teraźniejszych, dwoje młodych ludzi, asystentów na amerykańskiej uczelni, usiłuje zarobić tyle, by stać ich było na godziwe wspólne życie. Dziewczyna, Angie, bierze udział w eksperymencie naukowym podczas którego … znika. Jim chcąc ją odnaleźć, musi także poddać się eksperymentowi i znajduje Angie w jaskini pełnej smoków, a co gorsza, odkrywa, że sam jest smokiem. Dowiaduje się, między innymi, że smoki wszystkich ludzi nazywają "jerzymi" od czasu walki św. Jerzego z jednym z nich. Opowieść toczy się wartko, okazuje się, że Jim i Angie trafili do średniowiecznej Anglii, ale … w alternatywnej rzeczywistości, pełnej smoków, czarodziejów, trolli, jest i gadający wilk. Są także zwykli ludzie, rycerze i ich damy, w dalszych tomach występują postacie historyczne. Jim znajduje tu przyjaciół i sprzymierzeńców w walce z Siłami Ciemności, po uwolnieniu Angie zostaje wraz z nią w tej dziwnej rzeczywistości. I tu przechodzimy już do następnych tomów, w których opisane są przygody sir Jamesa i lady Angeli i ich największego przyjaciela, rycerza Briana Neville – Smythe i pani jego serca, Geronde.
Każdy tom opisuje inną przygodę, ale widać w nich fascynację autora legendami arturiańskimi, zainteresowanie średniowieczem i sporą wiedzę o tym jak ludzie żyli w tamtych czasach (oczywiście nie jest w żadnym wypadku książka historyczna, jednak ładnie osadzona w tamtej rzeczywistości). Cykl o rycerzach i smokach wyróżnia się tym, że świat tutaj nie jest tak do końca wymyślony, autor dodał do średniowiecza (jakie znamy), elementy fantasy, co czyni ten świat jakby bardziej przyjaznym.
Zaznaczam jednak, że, oczywiście moim zdaniem, tom pierwszy jest najsłabszy z całej serii (dlatego proszę się nie zniechęcać), dopiero dalsze części pozwalają nam w pełni cieszyć się „światem alternatywnym” wg Gordona R. Dicksona. 

Seria składa się z książek:
Smok i Jerzy
Smoczy Rycerz
Smok na granicy
Smok na wojnie
Smok, Earl i Troll
Smok i Dżinn
Smok i Sękaty Król 
Smok w Lioness
Smok i Piękne Dziewczę z Kentu

I ja cały czas czekam na nowe wydanie tej serii, gdyby jakieś bóstwo wydawnicze zechciało mnie wysłuchać :) Bo polowania na tom drugi nie zakończyłam!





czwartek, 13 października 2011

Magiczka a sprawa włosów

Nałożyłam na włosy olejek Amla, zrobiłam sobie kawę i na chwilę usiadłam na kanapie, oddając się rozważaniom na temat owłosienia nagłownego. Jako dziecko miałam podobno włosy koloru blond, nie pamiętam tego, bo szybko stałam się szatynką na wieki wieków. A szkoda, bo jakoś blond bardziej by mi się podobał. Włos poza tym mam tzw. podatny, to znaczy, mówiąc mniej oględnie, sianowaty, skłonny do robienia na głowie wicherków i okręcania się tak, żeby właścicielka włosa (czyt. ja) wyglądała jak oblado. Jestem fanką różnych odżywek, olejków, masek na włosy, dbam o nie jak głupia, a one co? Kręcą mi się niby, ale nigdy tak, jakbym chciała. Bo ja chciałabym mieć takie, wiecie, fale. Albo loki, ale porządne a nie takie bele co. Gdyby człowiek mógł sobie wybrać to czy owo ze swojego wyglądu i wymienić, to bądźcie pewni, że ja stanę w kolejce po włosy.
A w ręku będę trzymała książkę „Zawód: Wiedźma” Olgi Gromyko, podstawię komu trzeba pod nos okładkę i poproszę o takie właśnie włosy, jakie ma W. Redna. Kolor też wezmę jak będzie w pakiecie, mogę być ruda, ładny kolor. 


Właśnie okładka skłoniła mnie do zakupienia serii „Zawód: Wiedźma”, wydawała mi się ładna i zapowiadała lekturę jaką lubię, czyli fantasy. Nie zawiodłam się, książka może nie jest wybitna, ale za to lekka, dowcipna i dobrze napisana. Właściwie to nie jest jedna książka ale cztery tomy, opowiadające w pierwszych częściach dzieje uczennicy a potem adeptki Starmińskiej Szkoły Magii, Wolhy Rednej. Każdy tom opowiada inną przygodę (czy raczej przygody) Wolhy, ale jednak należy czytać je po kolei, ponieważ każda następna część jest niejako rozwinięciem poprzedniej i wiedzie do rozwiązania paru zagadek.
W pierwszej części Wolha zostaje wydelegowana do krainy wampirów, o której ludzie mało wiedzą i której się boją. Jadąc tam dziewczyna wyobraża sobie i królestwo i wampiry jako niezbyt miłe, na miejscu musi zweryfikować swoje wyobrażenia, szczególnie, że spotyka tam władcę wampirów (oczywiście przystojnego) Lena. W następnych częściach Len i wampiry są jednymi z głównych postaci.
Swoją drogą jak to jest, że ostatnio prawie żadna książka nie obywa się bez wampirów?! Już mi się to szczerze znudziło. Ale trzeba przyznać, że wampiry w serii Wiedźma są postaciami ważnymi i bez nich nie byłoby tej książki, więc nie marudzę więcej.
W następnych tomach Wolha ma różne przygody, z jednej wynikają następne, spotyka przyjaciół i wrogów i z każdej opresji wychodzi (w miarę) cało. Jest to osóbka bardzo dowcipna, ma poczucie humoru i jest odrobinę złośliwa (także w stosunku do siebie), co zapewnia dobrą rozrywkę i sprawia, że książki czyta się z przyjemnością. Nawet nie wiadomo kiedy kończymy jeden tom i zaczynamy następny, akcja toczy się wartko, Wolha spotyka smoki, złych czarowników, elfy, wampiry i wilkołaki a także ludzi i nie wiem czy ci ostatni nie są najgorsi z całej tej zbieraniny.
Jakoś ta książka kojarzy mi się (bardzo luźno!) z Wiedźminem. Dla mnie Wiedźmin to wprost arcydzieło fantasy, więc jeśli coś mi się wydaje do tej książki podobne (nawet luźno) to znaczy, że ma w sobie „coś”. Poza tym główna bohaterka, magiczka W.Redna ma ten rodzaj poczucia humoru, który mi najbardziej odpowiada, więc polubiłam ją od pierwszego przeczytania.
Książka i autorka są warte zapamiętania. Włosy Wolhy także :)


wtorek, 11 października 2011

Y ohe y ha ukka

Jesteśmy z mężem czytelnikami, można powiedzieć, profesjonalnymi, moglibyśmy wręcz zajmować się tym zawodowo :) Nikogo zatem nie zdziwi, że do czytania książek naszym dzieciom nie trzeba było nas namawiać. Co prawda mam wrażenie, że tatuś zdobył największe uznanie jako czytacz różnych bajeczek, bo przeważnie zmieniał głos i wygłupiał się przy czytaniu :) ale i ja byłam słuchana z przyjemnością.
Zaczęliśmy przygodę z czytaniem zaraz po tym, jak urodziły się nasze dzieci. Każde słuchało najpierw wierszy Brzechwy, potem były różne inne wierszyki, potem dzieła ambitniejsze, w rodzaju Bajek Babuni (jedna z ukochanych książek mojej córki, zwana przez nią „grubą książką”) a jeszcze później przechodziliśmy na najwyższy stopień wtajemniczenia, czyli do powieści dla dzieci. Oczywiście dzieciaki miały swoje ulubione dzieła, najbardziej ulubioną książką były „Dzieci z Bullerbyn”.
Dzisiaj jednak chciałabym napisać parę słów na temat książki, która była tylko odrobinę mniej lubiana i zawsze wymieniana zaraz po „Dzieciach z Bullerbyn”.
Książka ta została napisana przez jedną z moich ulubionych autorek, Joannę Chmielewską (spuśćmy zasłonę milczenia na jej ostanie książki) i nie jest kryminałem :) Pani Chmielewska, jak wspomina w swojej Autobiografii, napisała Pafnucego dla swojej wnuczki, mieszkającej wtedy w Algierii. W książce znalazło się siedem opowiadań ozdobionych rysunkami Wojciecha Kuklińskiego. 

                                    Do zdjęcia pozuje Jerry, miś naszej córki

Pafnucy” zwany przez nasze dzieci poufale Pafnuckiem, to książka o niedźwiedziu Pafnucym, o wydrze Mariannie, o sarenkach, psach, koniach i różnych innych zwierzętach. Zdziwi się jednak ten, kto będzie tu szukał realistycznych opowieści o życiu zwierząt, w książce pani Chmielewskiej zwierzęta mają wiele cech ludzkich i zachowują się też jak ludzie. Książka ma za zadanie wpojenie dzieciom podstawowych wiadomości z zakresu ochrony środowiska: nie należy śmiecić w lesie, nie należy hałasować, nie myje się auta w pobliżu rzeki, w lesie łatwo się zgubić itd. I to swoje zadanie książka z wdziękiem spełnia, nie jest nachalnie edukacyjna a jednak uczy. Poza tym zwierzęta mają dużo ciekawych przygód, świetnie opisanych przez panią Chmielewską, miło poczytać coś co jeszcze jest na poziomie jej „starych” książek. Co prawda drażniła mnie trochę wydra Marianna, ale to mały minusik tej książki i jest to tylko moje odczucie, bo nasze dzieci Mariannę lubiły. Pafnucy jest książką przy której można się pośmiać, która znakomicie nadaje się do tego, żeby z dziećmi porozmawiać o tym co czytaliśmy, świetna na wieczorne „poczytaj mi mamo/tato”. Wydaje mi się, że książkę można czytać już czterolatkom, nasza córka miała właśnie tyle lat, kiedy Pafnucego czytaliśmy po raz pierwszy.

Fragment książki na zachętę. Krótkie wprowadzenie: Leśniczy, bardzo przyzwoity człowiek, leży w lesie ze złamaną nogą a zwierzęta opiekują się nim do czasu nadejścia pomocy.
„(Leśniczy) Nagle poczuł na brzuchu jakiś niewielki ciężar, spojrzał i ujrzał wiewiórkę. (…) trzymała w łapkach obgryziony z łupinki laskowy orzech. Leśniczy chciał coś powiedzieć (…). Otworzył usta. W tym momencie wiewiórka błyskawicznym ruchem wepchnęła mu do tych otwartych ust orzeszek i w mgnieniu oka szurnęła na drzewo. (…). Dziki poczuły się zobowiązane nakarmić go. Barnaba zaczął podsuwać ku niemu niedużą, zdechłą mysz, Eudoksjusz zaś poświęcił najwspanialszy smakołyk, ogromnego, tłustego pędraka, którego przed chwilą wygrzebał z ziemi. (…) Leśniczy ujrzał nagle na futrze jednego wilczka, tuż przy swojej twarzy, wielkiego, żółtego, dorodnego pędraka. Wiewiórka zbiegła już z drzewa i siedziała teraz bardzo blisko (…). Na myśl, że wskoczy nagle na niego i wepchnie mu do ust tego pędraka, leśniczy oprzytomniał tak, jakby nigdy w życiu nie był zemdlony ani przez chwilę.”

Tytuł notki to cytat z Pafnucego, tak właśnie niedźwiedź mówił, kiedy miał w ustach pełno ryb, czym bardzo irytował wydrę Mariannę.